Sławetną rozmowę zainicjował Belka. To on był zapraszającym. Płacił Sławomir Cytrycki, trzeci uczestnik zakrapianej kolacji i najbliższy współpracownik prezesa od lat. Taśmy zarejestrowały, jak prosi kelnera, żeby wybrał takie wino, za które będzie w stanie uregulować rachunek. Marnych (choć to rzecz gustu) dowcipów tego wieczoru pada mnóstwo. Rolę gościa obsadził minister spraw wewnętrznych, ponieważ tematem miały być nowe banknoty, wyemitowane przez Narodowy Bank Polski ze skuteczniejszymi zabezpieczeniami przed fałszerstwem. Kto jak kto, ale Sienkiewicz powinien je poznać pierwszy.
Minister skorzystał z prywatnej okazji i zapytał o sprawy wagi państwowej. Czy w razie sytuacji ekstremalnej, jak druga fala światowego kryzysu finansowego, bank centralny może pomóc rządowi go opanować? Chodzi o przyczynienie się do sfinansowania deficytu budżetowego, czego zabrania konstytucja. Pomagając krajowi, może też w ten sposób pomóc rządowi, nie dopuszczając opozycji do władzy. Tak jak rządom krajów strefy euro pomaga Europejski Bank Centralny, Wielkiej Brytanii – Bank of England, a rządowi USA – FED.
Po upublicznieniu taśm zaczęła się jazda. Wulgarny momentami język, którym posługują się panowie, może bulwersować. Ale nie o język tu chodzi. Pod adresem Belki i Sienkiewicza padają zarzuty najcięższego kalibru. O złamanie konstytucji i naruszenie niezależności NBP. I tego prezes żadną miarą zrozumieć nie może. On przecież z ministrem rozmawiał tylko o tym, co po wybuchu kryzysu w 2008 r. faktycznie zrobił Sławomir Skrzypek, nominowany przez Lecha Kaczyńskiego, poprzednik Belki na fotelu prezesa NBP.
NBP kupował wtedy obligacje skarbowe od banków komercyjnych, bo gwałtownie potrzebowały gotówki (finansował w ten sposób przy okazji deficyt budżetowy). Od siebie pożyczać jej nie mogły, gdyż branża gwałtownie traciła do siebie zaufanie, żaden bank nie pożyczał drugiemu. Bał się, że pożyczający padnie i nie odda. Gdyby nie te działania banku centralnego, na rynku wybuchłaby panika. Strach myśleć, co mogłoby się stać. Szczęśliwie do tego nie doszło. Czy podejmując tak niestandardowe działania, prezes NBP nie rozmawiał o tym wcześniej z premierem, a nawet prezydentem? Raczej trudno w to uwierzyć.
Nikt wtedy jednak nie zarzucał NBP złamania konstytucji, gdyż byłby to zarzut absurdalny. Dlaczego pada teraz? Bo mowa jest także o nadchodzących wyborach.
Trzeci raz na deskach
Marek Belka przyznaje, że do tej pory znalazł się na politycznych deskach dwa razy. – Po raz pierwszy, gdy jako wicepremier i minister finansów odchodziłem w 2001 r. z rządu Leszka Millera. Drugi – gdy byłem już premierem i kolega z SLD znów zagrał moją teczką. Trzeci to teraz.
Czas pokaże, który był najgorszy. Sprawa podsłuchów zatrzęsła państwem.
Za każdym razem niebagatelną rolę w kłopotach Marka Belki odgrywał niewyparzony język, przekora i potężne ego. Po jakiego diabła w rozmowie obrażał Radę Polityki Pieniężnej, zapewniając po sztubacku Sienkiewicza, że można próbować z nią zagrać? Co załatwił wulgaryzmami na temat Jerzego Hausnera, z którym zawodowo i prywatnie przyjaźni się od lat? Nieźle sobie nagrabił. To jego specjalność.
Teraz też, przepraszając, prezes Narodowego Banku Polskiego popełnia kolejne niezamierzone gafy. Podczas wizyty u prezydenta Bronisława Komorowskiego udało mu się nie powiedzieć nic niepotrzebnego. Usłyszał nawet od głowy państwa współczujące: „czeka cię trudna rozmowa z Radą Polityki Pieniężnej, jest ważna”. To prezydent Komorowski zgłosił jego kandydaturę na szefa NBP, teraz mógł od Belki zażądać dymisji. A jednak tego nie zrobił.
Na posiedzenie rady szedł prezes jeszcze bardziej zdenerwowany niż do prezydenta. Gdyby Rada Polityki Pieniężnej odmówiła dalszej z nim współpracy, przewodniczenie jej stałoby się niemożliwe. Trudno też sobie wyobrazić, by w tej sytuacji mógł nadal szefować NBP. Naprawdę zależało mu na załagodzeniu sytuacji. A mimo to... – Słowem nie zająknął się, jak przebiegała jego rozmowa z prezydentem, nie uznał, by warto było nas o niej poinformować – to z kolei wypowiedź jednego z członków RPP, oburzonego domniemaną arogancją prezesa i kolejnymi wyrazami lekceważenia rady. – Nie wydawało mi się, by z punktu widzenia rady była to informacja istotna – zapewnia Marek Belka.
Media przecieków z posiedzenia RPP nie wydusiły. Ale sam fakt, że na rutynowy, lakoniczny komunikat trzeba było tym razem długo czekać, dawał do myślenia. RPP wprawdzie nie złożyła wotum nieufności i nadal współpracuje z prezesem, ale samo posiedzenie było burzliwe. Źle odebrane przez kilku członków rady zostało to, że Marek Belka o zamiarze nieskładania dymisji z funkcji prezesa NBP poinformował już na wstępie. Bo niektórzy bardzo go potem do tej dymisji namawiali. Na przeprosiny Marka Belki jeden z członków wręcz złośliwie mu odpowiedział, że nie czuje się urażony, w prywatnych rozmowach też bowiem o przepraszającym wyraża się różnie.
Adama Glapińskiego oraz Jerzego Hausnera na posiedzeniu RPP nie było. Na obecności tego pierwszego prezesowi nie bardzo zależy, ale na poprawieniu tak głupio zepsutych relacji z tym drugim jak najbardziej. Jeden z członków rady twierdzi, że zepsuły się nie teraz, ale przed kilkoma miesiącami, z powodów ważniejszych niż szczegóły anatomiczne. Alkohol tylko te pretensje Belki uzewnętrznił. Chodziło o kolejne głosowanie rady nad obniżeniem stóp procentowych. Prezesowi zależało, żeby stopy spadły, a Hausner miał mu obiecać swoje poparcie. Natomiast przy głosowaniu zmienił zdanie i w rezultacie stóp nie obniżono. Belka głosowanie przegrał.
To wtedy Jacek Rostowski, wówczas jeszcze wicepremier, złośliwie stwierdził, że konstytucja wprawdzie gwarantuje RPP niezależność, ale nie gwarantuje jej nieomylności. Był wściekły, bo obniżenie stóp pomogłoby gospodarce przyspieszyć. Zmniejszyłoby się bezrobocie, ludziom żyłoby się trochę lżej. To pomogłoby rządowi. Chociaż jednak zarówno Jacek Rostowski, jak i Marek Belka pogląd w tej sprawie mieli identyczny, to prezes NBP się wypowiedzią wicepremiera oburzył. Jak śmiał skrytykować radę! Znów to ego. Krytykę potraktował jak zamach na niezależność banku centralnego.
Stosunki po obu stronach ulicy Świętokrzyskiej uległy ochłodzeniu, czego Jacek Rostowski do dziś wydaje się nie rozumieć. Podobnie jak tego, że NBP może mieć do Ministerstwa Finansów pretensje o to, że nie zgodziło się na wycofanie z obiegu jednogroszówek, których wartość nominalna jest kilkakrotnie niższa niż sama produkcja. Co to za problem? Belka chciał, Rostowski się nie zgodził. Oba samce.
Dzisiaj Rostowski też wydaje się ujawnieniem taśm poobijany, choć jawi się w nich jako twardy obrońca prawa. Z podsłuchanej rozmowy z ministrem Sienkiewiczem wynika, że prezes NBP jako warunek pomocy w finansowaniu deficytu budżetowego postawił zastąpienie Rostowskiego ministrem technicznym, bez zaplecza politycznego. Żeby nie wicepremier był wtedy dla niego partnerem do rozmów, ale premier.
– Ciekawe, czy w czasach, gdy sam Belka był wicepremierem w rządzie Leszka Millera, też uważał, że w sprawach budżetu Leszek Balcerowicz nie powinien rozmawiać z nim, tylko z premierem? – zastanawia się poseł PO. Tłumaczenie Belki przy wódce, w lipcu 2013 r. (wtedy odbywała się podsłuchana rozmowa), że zależy mu na odsunięciu Rostowskiego z powodu jego twardego stanowiska w sprawie deficytu, wydaje się mało wiarygodne. To już był przecież czas, gdy minister finansów przestał ciąć i ostro wydatki powiększał. Raczej znów chodzi o ego. O to, by Belka, prezes NBP, ale wcześniej przecież także premier, miał za partnera kogoś wyższego rangą. Za to o niższych ekonomicznych kompetencjach.
Wcześniej Marek Belka i Jacek Rostowski zjedli ze sobą niejedną kolację. Też w restauracji. Podobnie jak w restauracji spotykał się Rostowski z poprzednikiem Belki nominowanym przez PiS. Może dlatego, żeby obejść ambicjonalną kwestię, kto do kogo ma się udać. A może, po prostu, po kilkunastu godzinach spędzanych w pracy każdego dnia woleli pogadać w luźniejszej atmosferze. Bo nie rozmawiać się zwyczajnie nie da.
Pierwszy raz na deskach
Belka nigdy nie miał kompleksu Balcerowicza. W przeciwieństwie do Grzegorza Kołodki nie uważał też, że w 1989 r. zreformowałby polską gospodarkę lepiej. Wręcz odwrotnie. Podkreślał, że nigdy nie zajmował się gospodarką socjalistyczną (to przytyk do prof. Balcerowicza), więc nie mógłby jej reformować. Od zawsze interesowała go gospodarka amerykańska. Pracę doktorską (w katedrze ekonomii Uniwersytetu Łódzkiego, jeszcze w PRL) pisał o współczesnej polityce antyinflacyjnej w krajach wysoko rozwiniętych; habilitację – z Miltona Friedmana, guru monetarystów.
Jego wykładowcą był wtedy m.in. nieżyjący już prof. Cezary Józefiak, asystentem – Jerzy Kropiwnicki (potem w ZChN). Przyjaźnią się i szanują do dzisiaj. Podobnie jak z Jackiem Saryuszem-Wolskim, późniejszym działaczem PO, i Anną Fornalczyk, później szefową Urzędu Antymonopolowego. Po 13 grudnia 1981 r. oboje na jego ręce, wtedy sekretarza POP na uczelni, składają swoje legitymacje partyjne, Belka zostaje do końca. Sympatyzuje z Solidarnością, ale rażą go ekstremiści. Poza tym lubi płynąć pod prąd. Wyjeżdża do Stanów na stypendium Fulbrighta. Po 1973 r., kiedy po raz pierwszy jedzie na Zachód, do Danii i Szwecji, bywa tam już po kilka razy w roku.
Jego koledzy z Łodzi mówią o sobie boat people, zajmują wysokie stanowiska w kolejnych rządach wolnej Polski, a o Marku Belce, chociaż z nich podobno najzdolniejszy, cisza. Kieruje Instytutem Nauk Ekonomicznych PAN, współpracuje z Bankiem Światowym. Potem będzie mówił, że polityka go nie interesuje, ale to nieprawda. Kiedy w 1996 r. dostaje propozycję objęcia funkcji doradcy ekonomicznego Aleksandra Kwaśniewskiego, przyjmuje ją. Odtąd zacznie być kojarzony z SLD. Zanim lewica przegra w 1997 r. wybory, zdąży załapać się na epizod w rządzie Włodzimierza Cimoszewicza, w którym dostaje tekę ministra finansów.
Im bardziej ludzie mają dość rządów AWS-UW, tym wyżej szybują sondaże lewicy. Wygląda na to, że może nawet rządzić samodzielnie. Te rachuby niweczy niewyparzony język Marka Belki, kandydata SLD na ministra finansów. Kilka dni przed wyborami w 2001 r. publicznie prezentuje swoje słynne menu, w którym co danie, to bardziej odrzucające. Jest jednak przekonany, że z wyborcami trzeba rozmawiać uczciwie o konieczności przeprowadzenia bolesnych reform. AWS zostawia przecież następcom ogromną dziurę budżetową, zwaną „dziurą Bauca”, kolegi Belki z Łodzi.
Więc Marek Belka wylicza, jakie podatki trzeba podnieść i co komu, jako minister finansów, odbierze. Studentom ulgi na przejazdy koleją, biednym dotacje do barów mlecznych. Belka też jako pierwszy ostro krytykuje cztery reformy Buzka, najostrzej – emerytalną i zdrowia. Uważa, że rujnują finanse publiczne. Platforma dojdzie do tego po kilkunastu latach.
Leszek Miller jest wściekły na Belkę. Uważa, że odebrał jego partii szansę na samodzielne rządy. Do koalicji trzeba zaprosić PSL, ale ludowcy nie chcą Belki w rządzie. Ma już łatkę liberała. (Jednak wchodzi do rządu SLD-PSL).
Belka nie zraża się tym, że robi sobie wroga z Leszka Balcerowicza. Wkrótce zaatakuje go znów, tym razem jako szefa NBP. Już jako wicepremier będzie miał wielkie pretensje do kierowanej przez niego RPP, że zbyt restrykcyjną polityką pieniężną (znów te stopy) zdusiła wzrost gospodarczy. Mówi tak, jak potem Rostowski. Zadaniem rządu jest dbać o wzrost gospodarczy, NBP pilnuje stabilności waluty. Belce nie mieści się w głowie, że mogą robić sobie na złość. Nie współpracować.
To wtedy używa obrazowej metafory, że państwo jest łodzią, w której jednym wioślarzem jest rząd, drugim – bank centralny. Jeśli demokratycznie wybrany rząd nie jest w stanie wiosłować szybciej (czytaj – przeprowadzać niezbędnych reform), to drugi wioślarz nie może być zbyt gorliwy (czytaj – dokręcać mu stopy procentowe i hamować rozwój), bo wtedy łódź kręci się w kółko.
Zapowiadane przez Belkę reformy coraz częściej grzęzną w niechęci partyjnego zaplecza. Rząd Millera wiosłuje coraz słabiej. Leszek Balcerowicz, ówczesny prezes NBP, coraz mocniej. Łódź kręci się w kółko.
Ale słynny podatek od oszczędności kapitałowych udaje się Belce wprowadzić. Podobnie jak akcyzę na prąd. Działacze SLD nie chcą tych reform, uważają, że szkodzą partii. Lewicowy dziennik „Trybuna” sugeruje lustracyjne kłopoty wicepremiera. Po roku obecności w rządzie Belka ma dość. Odchodzi jako autor bon motu „nie będę się kopać z koniem”. Potem, wzywany przed oblicze kolejnych komisji śledczych, rzuci kolejny o tym, że zna Jennifer Lopez. Wydaje się, że jako polityk jest skończony.
Drugi raz na deskach
Jedzie do Iraku organizować pieniądze na odbudowę kraju po upadku reżimu Saddama. Jest najbliższym współpracownikiem Paula Bremera, administrującego krajem specjalnego wysłannika prezydenta USA. Przyjaciele żartują, że został wicekrólem Iraku. A jednak wraca, bo Leszek Miller po wybuchu afery Rywina musi odejść, a Belka ma zająć jego miejsce. Prezydentowi się nie odmawia, ale parlament go nie chce. Nie chce go nawet SLD.
Aleksander Kwaśniewski w końcu pokonuje opór własnej partii i Sejmu, który godzi się przegłosować kandydaturę Belki. Tylko dlatego, żeby uniknąć wcześniejszych wyborów. Przysyła Belce kawałek drewna z napisem „ostatnia belka ratunku”. Wisi w jego łódzkim domu do tej pory.
Marek Belka, jako premier, znów zaczyna od bon motu. – Teraz ja będę koniem – oświadcza. Tak mu się tylko wydaje. Przecenił swoje siły. Bo tym razem koniem jest parlament, który żadnych reform nie chce, choć finanse państwa są w stanie fatalnym, jak zwykle zresztą. Rząd fachowców, kierowany przez Marka Belkę, znów musi się kopać i znów dostaje po głowie. Wicepremierem w jego gabinecie jest Jerzy Hausner. Przygotowuje ambitny, słynny plan Hausnera, którego nie chce poprzeć żadna partia. Belka, jak Piłsudski, krzyczy do posłów „do roboty”. Media się oburzają. Dziś prezes uważa, że media do swojej roli nie dorosły.
Z menu Hausnera udaje się przepchnąć przez parlament tylko zmienione zasady waloryzacji emerytur, które PiS po dojściu do władzy anulował. Marek Belka nie rozumie, że w rachubach partyjnych państwo się nie liczy. Planu Hausnera nie chce poprzeć nawet Platforma. – Nie wyobrażam sobie, że mógłbym być posłem opozycyjnym, który niejako z urzędu musi skrytykować każdy projekt, nawet jeżeli jest on dobry dla państwa. Ja tego po prostu nie potrafię, intelektualna uczciwość mi na to nie pozwala – mówi rozgoryczony premier.
Uświadamia sobie, że bez większości sejmowej żaden rząd fachowców nigdy reform nie przeprowadzi. Wbrew parlamentowi się nie da. Że dla polityków, bez względu na barwy partyjne, szanse wyborcze zawsze będą ważniejsze od przyszłości Polski. To gorzka lekcja. Państwowiec Belka się gubi. Jako premier, teoretycznie SLD, angażuje się wraz z Hausnerem w organizację konkurencyjnej, lewicowej Partii Demokratycznej, choć przed objęciem urzędu zapewniał, że nigdzie nie kandyduje. Znów, jak sztubak, próbuje dokuczyć Sojuszowi, publicznie mówiąc, że od wielu miesięcy nie płaci składek partyjnych, a legitymację zgubił. Koledzy odświeżają jego sprawę lustracyjną. Poparcie dla premiera spada z początkowych 40 do 20 proc. Po raz drugi leży na deskach.
Wcześniej jednak jest z siebie dumny, że wykiwał borowców. Nie informując służb, wsiada z żoną do samochodu i jadą na kilka dni do Włoch. Po odrobinę prywatności. Dziś pewnie patrzy na to nieco inaczej.
Marek Belka tym różni się od innych polityków, że od żadnej partii uzależniony nie jest. Umie zarabiać poza polityką, i to o wiele lepiej niż w rządzie. Poza krajem. Więc da sobie radę. Kiedy po wyborach w 2005 r. znów traci robotę, dostaje propozycję objęcia stanowiska dyrektora ds. europejskich w Międzynarodowym Funduszu Walutowym. Zarabia tam trzy razy więcej niż teraz jako szef NBP (ok. 33 tys. zł). A mimo to rezygnuje i znów wraca do kraju. Żeby objąć posadę szefa NBP, o której zawsze marzył. I żeby potem trzeci raz znaleźć się na deskach.
Wprawdzie już nie jest politykiem, ale znów wiosłuje. Po drugiej stronie łodzi jako szef banku centralnego. Z gorzkiej lekcji, jaką odebrał, będąc premierem, wyciąga wniosek, że aby ta łódź płynęła do przodu, obaj wioślarze muszą wiosłami machać równo. Więc on musi z rządem współpracować, a nie walczyć. W niestandardowych czasach, być może, uciekać się do niestandardowych rozwiązań. Tak jak robi to EBC czy FED. O tym właśnie rozmawia z Sienkiewiczem.
Gdyby prywatna rozmowa nie została nagrana, Marek Belka cieszyłby się opinią najlepszego w wolnej Polsce szefa banku centralnego. Po wybuchu afery taśmowej „Economist” (którego trudno posądzić o to, że nie chce dopuścić PiS do władzy) pisze: „Jeśli Belka odejdzie, trudno będzie znaleźć godnego następcę. Paradoksalnie, wykonał on tak świetną robotę jako prezes banku centralnego, że nie można go zwolnić bez szkody dla rynku finansowego”.
Ostry język, którym tyle napsuł, przysporzył mu także popularności. „Forbes” wyliczył, że gdyby chciał wystąpić w reklamie, dostałby za to 550 tys. zł. Po wybuchu afery zapewne jego cena reklamowa wzrosła. Jest dużo droższy niż Doda, choć zapewne ciągle tańszy niż Jennifer Lopez.
Afera taśmowa rozwija się dynamicznie. Marek Belka stał się jej mimowolnym bohaterem, choć nikt z nim tej roli nie uzgadniał. Sprawcą kryzysu. Jeśli nielegalne podsłuchy nadal będą kołysać państwem, może się okazać, że jedynym jego stabilnym elementem jest już tylko Narodowy Bank Polski. Ostatnia belka ratunku.