Gdy opadnie konfetti po 10 rocznicy członkostwa w Unii warto spojrzeć dookoła. To, co dla Polski było pewnie najlepszą dekadą w historii, dla Unii było najtrudniejszą od jej początków. Ciągnęła się ta dekada od niełatwego rozszerzenia o 10 nowych państw członkowskich w 2004 r., poprzez odrzucenie europejskiej konstytucji, aż po zawał gospodarczy strefy euro w 2010 r. i głośne rozmyślania Wielkiej Brytanii o wyjściu z Unii. Europa jest dziś poobijana i znacznie słabsza od tej, do której wstępowaliśmy 10 lat temu.
Przez tę dekadę zaliczyła trzy kryzysy. Po pierwsze, gospodarczy – bankructwa Grecji, Irlandii i Portugalii o mało nie zabiły wspólnej waluty, a ich skutkiem była podwójna recesja w strefie euro. Po drugie, społeczny – na południu Europy doszło do eksplozji bezrobocia, po raz pierwszy od kilku dziesięcioleci skurczyły się europejskie klasy średnie. Po trzecie, kryzys polityczny – koszty ratowania bankrutów nakręciły falę eurosceptycyzmu na północy, co spowoduje, że do Parlamentu Europejskiego wejdzie największa od lat reprezentacja przeciwników Unii. A to nie koniec.
Tych trzech kryzysów prawie nie odczuliśmy, w Polsce brzmiały często jak opowieści o żelaznym wilku. Podobnie myślą dziś Hiszpanie czy Grecy o sytuacji na Ukrainie, a to być może czwarte, najgroźniejsze wyzwanie dla Unii – kryzys bezpieczeństwa u jej własnych granic.
Jaka Unia w 2024 r.
Ale są też dobre wiadomości: co Unii nie zabiło, to ją wzmocni. Owszem, traktat z Lizbony zaprowadził w Unii dyktat państw członkowskich, a kryzys strefy euro dodatkowo wzmocnił pozycję stolic względem Brukseli. Ale Europa międzyrządowa ma swoje ograniczenia. Na dłuższą metę nie da się zarządzać blokiem, negocjując każdą decyzję w gronie 28 państw.