Tym sposobem ma być próba uchwalenia tzw. ustawy antyzwiązkowej, która pozbawi związkowców przywilejów. Czyli związkowych etatów, które muszą opłacać pracodawcy (jeden na 500 zatrudnionych), udostępniania pomieszczeń na terenie firmy itp. Jako argument, mający do takiego rozwiązania przekonać, najczęściej padają płace związkowców w KGHM, rzeczywiście bulwersujące. A mimo to uważam, że pomysł jest niemądry. I spowodowany pogróżkami „Solidarności”, zapowiadającej na wrzesień uliczne demonstracje, a nie chęcią naprawy państwa, ani nawet związków.
Czy związki zawodowe, do których w Polsce należy zaledwie 15 proc. pracujących, są w naszym kraju niepotrzebne? Kto lepiej od nich będzie reprezentował pracujących Polaków w dialogu z władzą i pracodawcami? To, że związki są niereprezentatywne (okopały się głównie w sektorze państwowym), a dialog prowadzony jest marnie, jeszcze nie oznacza, że ma go nie być wcale. Może odwrotnie, politycy powinni zatroszczyć się o lepsze warunki dla działalności związkowej w firmach prywatnych? Czy od ustawy antyzwiązkowej państwo polskie stanie się sprawniejsze? Lepiej rządzone? Pracujący poczują się lepiej? Obawiam się, że pomysłodawcy ustawy takich akurat pytań sobie nie zadali. A powinni.
Jest i wiele innych, bardziej szczegółowych. Na przykład – dlaczego wielkie, kontrolowane przez państwo, przedsiębiorstwa (zwykle są to kopalnie, elektrownie lub PKP ) od wielu lat „obrosły” przeróżnymi spółkami, powiązanymi z wpływowymi związkowcami i kolejne zarządy tych spółek lokują w nich wiele przeróżnych zamówień, niekoniecznie po korzystnych cenach? Mówiąc wprost, dają związkowcom zarobić. Żadne przepisy tego przecież nie nakazują.
Ta niezdrowa sytuacja jest po prostu próbą kupienia sobie w firmie spokoju przez kierownictwo przedsiębiorstwa. Zwykłą, choć trudną do ukarania, korupcją. Żadna ustawa antyzwiązkowa tego nie zmieni, bo nie ma przepisów, które takie działanie nakazują. A to właśnie tą drogą z publicznych często firm wypływają naprawdę wielkie pieniądze. Środki, które pochłaniają związkowe etaty, to pryszcz. Winni są liderzy związkowi, ale zarząd także.
To samo, zresztą, dzieje się w związkach i organizacjach rolniczych. Karmione są sowicie publicznymi pieniędzmi, bo dzięki nim spokój na wsi kupują sobie kolejni ministrowie rolnictwa. Tej korupcji żadna antyzwiązkowa ustawa także nie ukróci.
Kryzys odbija się na pracodawcach i to im współczują pomysłodawcy ustawy antyzwiązkowej, ich przychylność starają się dla Platformy odzyskać. Słusznie. Ale na pracownikach i tych, którzy pracę stracili lub w ogóle nie mogą jej znaleźć, odbija się jeszcze boleśniej. Bo oni często nie mają zapasów, które pozwolą przeczekać najgorsze. I ustawa antyzwiązkową ich samopoczucia się nie poprawi. Wielu ludzi w naszym kraju ogarnia poczucie krzywdy. Nieważne, że jest ona niezawiniona przez rząd, ale to on zawsze będzie jej adresatem. Związki, nawet tak mało reprezentatywne jak nasze, jakoś to poczucie krzywdy werbalizują, dają ujście emocjom. Próba zamknięcia im ust antyzwiązkową ustawą może się skończyć podobnie, jak nakrywanie przykrywką garnka, w którym wrze. Mogą o tym nie wiedzieć związkowcy, ale politycy?