Gdy Legia Warszawa odbierała gratulacje na piłkarskiej gali organizowanej przez Ekstraklasę SA, w zdegradowanej z ligi Polonii Warszawa trwały próby odnalezienia się na pobojowisku pozostawionym przez prezesa Ireneusza Króla. W klubie nie bardzo wiedzą, na czym stoją, w środowisku krążą plotki o zadłużeniu sięgającym kilkunastu milionów złotych.
Ubiegłego lata Król zapłacił za Polonię 5 mln zł Józefowi Wojciechowskiemu (właściciel wielkiej firmy deweloperskiej J.W. Constructions), który straciwszy do piłkarskiej zabawki serce, sprzedał ją pierwszemu chętnemu. Pech chciał, że akurat Królowi, który większość pieniędzy należnych Polonii przekazywał m.in. do bydgoskiej spółki EGB Finanse, zajmującej się udzielaniem pożyczek np. pod zastaw cesji praw majątkowych. W ten sposób do EGB Finanse trafiły należne klubowi środki z tytułu praw telewizyjnych oraz premia za szóste miejsce w Ekstraklasie, a piłkarze, trenerzy i inni pracownicy klubu od kilku miesięcy nie dostawali wypłat. Te i inne przeterminowane zobowiązania stały się w końcu powodem nieudzielenia Polonii licencji na grę w Ekstraklasie i zepchnięcia jej do III ligi.
Ireneusz Król przejdzie jednak do historii nie tylko jako grabarz Polonii, ale prawdopodobnie jako pierwszy człowiek, który więcej z klubu pieniędzy wyciągnął, niż w niego włożył. Piłka nożna to jest w polskich warunkach biznes trudny i, jak uczy doświadczenie, przeważnie skazany na klęskę. Ale tylko w wydaniu klubowym, bo na reprezentacji, podróżującej od zapaści do zapaści, Polski Związek Piłki Nożnej potrafi zarobić, o czym świadczy niemal 40-milionowa nadwyżka, jaką wybrany we wrześniu na prezesa Zbigniew Boniek zastał w piłkarskiej centrali po objęciu stanowiska.
Ligowy plankton
Większość klubów grających w Ekstraklasie jest pod kreską. Ich łączne zadłużenie to 645 mln zł. Kluby to przeważnie dzieci specjalnej troski, wspomagane (w formie udziałów w sportowej spółce akcyjnej lub sponsoringu) z publicznych środków – przez lokalne samorządy albo koncerny, w których udziały mają spółki Skarbu Państwa. Tylko Legia Warszawa, Lech Poznań i Wisła Kraków radzą sobie bez tego rodzaju pomocy, choć one dostały prezenty w postaci nowych stadionów, budowanych na piłkarskie Euro bądź przy jego okazji.
Lokalne władze dają tyle, by klub wiązał koniec z końcem. W razie potrzeby podejmowane są akcje ratunkowe, jak choćby w tym sezonie we Wrocławiu (miasto pożyczyło Śląskowi 12 mln zł), w Szczecinie (magistrat wsparł Pogoń 3 mln zł) albo w Chorzowie (1 mln zł z publicznej kasy na akcje Ruchu). Górnik Zabrze przechodzi osobliwy eksperyment, bo klubem steruje się z magistratu (o przedłużeniu umowy z trenerem Adamem Nawałką osobiście zdecydowała prezydent Małgorzata Mańka-Szulik).
Będąc na garnuszku miasta, nigdy nie zbuduje się porządnej drużyny. I nie pomaga nawet sukces w lokalnej skali, czego najlepszym dowodem jest Śląsk Wrocław, ubiegłoroczny mistrz Polski. We wrocławskim ratuszu, głównym dobrodzieju klubu, nie widziano powodów, by przed kampanią w europejskich pucharach sypnąć groszem, więc Śląsk się skompromitował (Hannover 96 wbił mu w dwóch meczach 10 goli). – Żeby zaistnieć w pucharach, trzeba mieć budżet w wysokości co najmniej 60 mln zł (Śląsk w minionym sezonie miał do dyspozycji ok. 25 mln – red.). Miasto takich środków nie wyłoży. Więc oczywiście przydałby się prywatny inwestor, który pieniądze dowozi wywrotkami – mówi osoba związana z klubem.
W ostatnich dniach start w pucharach uratował dla Śląska Zygmunt Solorz-Żak, zobowiązując się do podwyższenia kapitału akcyjnego sportowej spółki. To jego drugie podejście do Śląska. Kilka miesięcy temu wycofał się, bo nie mógł porozumieć się z miastem w sprawie budowy obok stadionu galerii handlowej, a ta inwestycja była warunkiem jego zaangażowania w klub. Miastu dwukrotnie nie udało się sprzedać działki, na której miała stanąć galeria, musi teraz zejść z ceny, więc Solorz-Żak znów wchodzi do gry i planuje zamiast galerii postawić największą w Polsce halę widowiskowo-sportową dla 20 tys. widzów. Solorzowi więc bardziej chodzi o halę niż o Śląsk, a znając jego podejście do interesów, trudno przypuszczać, że w klubie nagle pojawią się wywrotki pieniędzy.
Bez właściciela, który nie liczy się z wydatkami, Śląsk pozostanie częścią ligowego planktonu, jednym z tych klubów, które nie potrafią na siebie zarobić, ale trzeba podtrzymywać je przy życiu, bo w przeciwnym razie rozleci się Ekstraklasa.
Ostrożności Solorza trudno się zresztą dziwić, patrząc na to, ile w rodzimych klubach utopili inni biznesmeni. Szacuje się, że Janusz Filipiak wpakował w Cracovię ponad 50 mln zł, Józef Wojciechowski w Polonię dwa razy tyle, podobnie jak Bogusław Cupiał w Wisłę Kraków. Zobowiązania Legii wobec właściciela, koncernu ITI, przekroczyły już ćwierć miliarda złotych. To pieniądze nie do odzyskania.
Terapia wstrząsowa
Wszystkie wydatki uzasadniane były tak samo: budujemy klub, który awansuje do Ligi Mistrzów, piłkarskiego eldorado, gdzie można się obłowić na samym awansie do fazy grupowej – UEFA płaci za to klubom 8,6 mln euro, czyli mniej więcej tyle, ile wynosi połowa rocznego budżetu Legii.
Gdy po raz kolejny mistrz kraju odbijał się od Ligi Mistrzów (to był 16 sezon bez polskiego klubu w tych rozgrywkach), właściciele zostawali z rozdętymi budżetami i przepłacanymi piłkarzami, którzy mieli dać upragniony awans, a na koniec tylko rozkładali ręce. Cupiał, który zrobił z Wisły hegemona (osiem mistrzostw kraju w 15 lat), próbował wszystkiego: budował drużynę na wychowankach klubu, na młodych zdolnych, na polskich gwiazdach, na zagranicznym zaciągu, ale Ligi Mistrzów pod Wawel nie przyciągnął. Więcej dokładać nie chce, dlatego Wisła popadła w przeciętność. – Na razie pozbywamy się zawodników, którzy nas rozczarowali i dużo kosztują. Budujemy nowy zespół i nie będziemy szastać pieniędzmi – deklaruje Jacek Bednarz, prezes klubu.
W ramach terapii wstrząsowej poszukiwani są do Wisły gracze młodzi, zdolni, ambitni, niezmanierowani oraz potrafiący się wczuć w trudną sytuację klubu (dyrektor Bednarz wierzy, że uda się takich znaleźć), ale nawet jeśli udałoby im się podbić Ekstraklasę, to europejskie puchary, gdzie można się wypromować i zarobić, pozostaną fatamorganą. Mimo to prezes Cupiał nie zamierza się wycofywać. – Co go trzyma w Wiśle? Serce kibica – mówi Jacek Bednarz.
Prezesowskie serce musi jednak cierpieć, bo Wisła stała się ligowym szarakiem. Nie chce nim być Legia, która po siedmiu latach odzyskała tytuł mistrza kraju i dołożyła do niego Puchar Polski. Właściciele klubu byli tak spragnieni tytułów, że za dublet zapłacili piłkarzom rekordową w polskich warunkach premię – prawie 5 mln zł. Żeby wywiązać się z obietnicy, znów musieli sięgnąć do własnych kieszeni, bo w klubie takich rezerw nie było.
Prezes Bogusław Leśnodorski, który jest w Legii od początku roku, zobowiązał się, że zbilansuje wpływy z wydatkami, ale po kilku miesiącach pracy zorientował się, że to nie takie proste. – Myślę, że pierwszy sezon, w którym Legia będzie rentowna, to 2014/2015. Ale do tego potrzebna jest gra przynajmniej w fazie grupowej Ligi Europy, nie rzadziej niż raz na trzy lata – uważa.
Przeciętny kibic może jednak odnieść wrażenie, że Legii na dobrym wyniku w pucharach nie zależy, bo właśnie sprzedała najlepszego obrońcę, Artura Jędrzejczyka, do FK Krasnodar, za ok. 2,5 mln euro. Niedawno, po przebojowym awansie do 1/16 finału Ligi Europy w poprzednim sezonie, sprzedała czterech piłkarzy z podstawowego składu. Zarobiła na nich w sumie ok. 7,5 mln euro, ale w kompromitującym stylu przegrała mistrzostwo Polski, a potem odpadła z pucharów.
Tą samą drogą wcześniej szli inni mistrzowie, jak Śląsk czy Lech. – Na razie polskich klubów nie stać na odrzucanie ofert rzędu 2 mln euro. To konkretne pieniądze, a gra w Lidze Mistrzów jest palcem na wodzie pisana. No i piłkarze chcą odejść, bo za granicą zarobią kilka razy więcej niż w Polsce – mówi prezes Leśnodorski.
Kibice zarzucający klubowi wywieszanie białej flagi przed pucharami nie mają pojęcia o piłkarskim biznesie, uważa prezes Leśnodorski. – Chodzi o to, by tych, którzy odeszli, umiejętnie zastąpić. Od tego mamy akademię i sieć skautingu. Dzięki współpracy z Fluminense pozyskamy młodych Brazylijczyków – tłumaczy prezes, który jednak martwi się tym, że Legia nie ma dla akademii bazy.
Ale Leśnodorski ma już plan działania: pozbyć się z zespołu graczy wiekowych, nierokujących i przepłacanych, oprzeć Legię na wychowankach i młodych zawodnikach, głównie z kraju, do tego sprzedawać, gdy nadarzy się okazja, i namawiać do powrotu tych, którzy odeszli, swoje za granicą zarobili, a nie są jeszcze piłkarzami wybrakowanymi. Na razie to wszystko spina się w sensowną całość tylko na papierze.
Podobnie Lech, druga krajowa siła, musi piłkarzy sprzedawać, żeby nie dokładać do interesu. Choć na razie nie wychowanków, tylko tych do klubu sprowadzonych, gdyż w Poznaniu potrafią znaleźć piłkarzy (w przeciwieństwie do Legii, gdzie profesjonalna sieć skautingu ruszyła wraz z pojawieniem się Leśnodorskiego). Trener Mariusz Rumak mówi, że pracowałoby mu się bardziej komfortowo, gdyby skład Lecha był stabilniejszy, ale na rzeczywistość się nie obraża. Tłumaczy, że trzeba dobrze sprzedać, żeby dobrze kupić: – Piłkarze, którymi się interesujemy, dobrze wiedzą, że Lewandowski przez Lecha trafił do Borussii Dortmund, Rudniew do Hamburga, a Tonev jest na najlepszej drodze do Aston Villi. Jesteśmy oknem na świat – jak piłkarz wychodzi z Lecha, to sobie poradzi.
Jego ambicje też wykraczają poza ligową kopaninę, ale nie łudzi się, że najlepsze polskie kluby mogą stać się czymś więcej niż stacją przesiadkową dla piłkarzy. – Chciałbym, żeby Lech był polską Bazyleą albo Kopenhagą. Dzięki regularnej grze w pucharach sprzedają piłkarzy nie za 3 mln euro, jak my, ale za minimum 5–6 – dodaje Rumak.
Ratunkiem dla finansów klubów byłyby większe wpływy z biletów oraz działalności marketingowej i handlu gadżetami. Tymczasem średnia frekwencja na stadionie Ekstraklasy w poprzednim sezonie to ok. 8 tys. widzów. – W Polsce niewielu jest kibiców, którzy są z zespołem na dobre i na złe. Wyższa frekwencja to albo zasługa publiczności skuszonej sukcesem, przyciągniętej wynikami, albo wizytą atrakcyjnego rywala – mówi Dominik Antonowicz, socjolog z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, badacz ruchów kibicowskich.
Ci kibice są do tego stopnia mało lojalni, że przeważnie zamiast oryginalnej koszulki klubowej wolą nabyć za ćwierć ceny podróbkę. Jak widać, ich przywiązanie do klubu ma swoją cenę i nie jest ona wygórowana. Za to adekwatna do realnej wartości klubowego futbolu.
Źródła i źródełka
Na budżety klubów składają się głównie pieniądze od sponsorów, z reklam, praw do transmisji telewizyjnych, biletów, transferów oraz sprzedaży prawa do nazwy stadionu i wynajmowania jego powierzchni komercyjnej. Na Zachodzie często akcje klubów notowane są na giełdach (np. Manchester United, Borussia Dortmund, Juventus Turyn; u nas tylko Ruch Chorzów jest notowany na rynku NewConnect), a gdzieniegdzie, jak np. w Hiszpanii, popularnym modelem współfinansowania są składki kibiców mających udziały w klubie, tzw. socios. Zachodnie kluby korzystają też z premii za udział i wyniki osiągane w Lidze Mistrzów – świeżo upieczony triumfator Bayern Monachium zarobił 36 mln euro, a do tego dojdzie jeszcze kilkanaście milionów za sprzedaż praw do transmisji telewizyjnych.
Najbogatszym klubem na świecie jest Real Madryt. Jego przychody za sezon 2011/2012 wyniosły 513 mln euro (zysk 24 mln). W Polsce w analogicznym okresie najwyższe przychody miała Legia (67 mln zł) i Lech (50 mln). Oba kluby zamknęły rok stratą. Struktura wydatków klubów to pilnie strzeżona tajemnica. Wiadomo tylko, że pensje piłkarzy zżerają co najmniej połowę budżetu, a dużą pozycję stanowi również utrzymanie stadionu.