Dymisja była zaskoczeniem nawet dla samej Grażyny Piotrowskiej-Oliwy, bo zastała ją podczas zagranicznego wyjazdu. Zdawała sobie sprawę, że jej dni w PGNiG są policzone, ale spodziewała się, że nastąpi to za dwa miesiące. Mimo to zareagowała natychmiast rozsyłając do pracowników list pożegnalny, informując, że tej decyzji „nie traktuje jako merytorycznej oceny swojej pracy na stanowisku prezesa zarządu PGNiG”.
Jej przekonanie, że wyrok zostanie odwleczony o dwa miesiące wynikało z deklaracji nowego ministra skarbu Włodzimierza Karpińskiego, który planował dokonanie audytu w PGNiG. Najwyraźniej jednak premierowi Tuskowi nie starczyło cierpliwości. Sprawa jamalska wyprowadziła go z równowagi i chciał szybko rozliczyć się z jej bohaterami. Ostro szarpnął za cugle i dlatego najpierw stracił stanowisko minister Mikołaj Budzanowski, a jego następca dostał prostą instrukcję - pożegnać się z panią prezes. Bez żadnego zwlekania i audytów. Dlatego nie bez satysfakcji premier ogłosił na swojej ostatniej konferencji decyzję o dymisji szefowej PGNiG. Za polityczne błędy trzeba płacić.
Kiedy rok temu GPO (to jej firmowy przydomek) obejmowała stanowisko prezesa PGNiG, nie brakowało sceptyków. Sam do nich należałem. Pani prezes nie miała szczególnego doświadczenia w energetyce, większość swej kariery spędziła w Grupie Telekomunikacji Polskiej. Pisała o niej kolorowa prasa, ale więcej o jej czerwonych szpilkach i pianistycznym wykształceniu (ukończyła konserwatorium), niż o poglądach gospodarczych. Głośno było o jej przyjacielskich relacjach z ministrem skarbu, co tworzyło niejasną sytuację wobec nominacji. Choć, żeby była jasność: wygrała konkurs na prezesa PGNiG.
Szybko jednak odnalazła się w nowej branży i zaczęła rządzić mocną ręką. Wzbudziła tym szacunek fachowców. Chwalili jej decyzje dotyczące porządkowanie struktury Grupy PGNiG, stworzenie spółki Exalo Drilling zajmującej się poszukiwaniem i wydobyciem gazu i ropy. Największym jej sukcesem było jednak doprowadzenie do szczęśliwego finału negocjacji z Gazpromem w sprawie obniżenia cen gazu. Choć tu zapewne zawsze będą się spierać kto zasłużył się bardziej - ona czy minister Mikołaj Budzanowski.
Oboje polegli na rosyjskiej minie. Minie czysto politycznej, bez jakichkolwiek konsekwencji gospodarczych. GPO zlekceważyła sprawę rosyjskiej propozycji budowy przez Polskę gazociągu Jamał II. Formalnie nie można jej nawet postawić zarzutu. W normalnych relacjach gospodarczych taka sprawa, która dotyczyła zresztą spółki EuRoPol Gaz, w której PGNiG jest akcjonariuszem, nie miałaby żadnych konsekwencji. Na dodatek PGNiG jest spółką publiczną, która poza Skarbem Państwa ma także prywatnych akcjonariuszy. Okazuje się, że to też nie ma specjalnego znaczenia. Rada nadzorcza podejmuje decyzje na podstawie politycznych instrukcji, niezależnie, czy jest to dobre dla spółki czy też nie. Takie tu są zasady ładu korporacyjnego.
GPO zapomniała, że wszędzie, gdzie na horyzoncie pojawia się Rosja, trzeba bardzo uważać. Bo nawet najbanalniejszy ruch może zostać uznany za narodową zdradę. Zabrakło jej politycznego instynktu, bo pracowała w branży telekomunikacyjnej, a tam jest zupełnie inaczej – powiedział mi jeden z menedżerów gazowych. Zamiast alarmować, jechać do ministra, dzwonić, esemesować, całą sprawę przekazała wicedyrektorowi z Ministerstwa Skarbu i uznała za załatwioną. Ten sprawy nie przekazał, bo chyba też uznał za mało ważną. W sumie bardzo polski scenariusz tragifarsy.