Administracja morska zaczyna od przetargu. Chce wybrać autorów projektu planu zagospodarowania przestrzennego polskich obszarów morskich. To wody terytorialne (pas 12 mil morskich, ciągnący się wzdłuż polskich brzegów) i wyłącznej strefy ekonomicznej, z której możemy czerpać korzyści. Na lądzie takie plany są rutyną, choć często rodzą się długo i w męce, bo słono kosztują i ograniczają dowolność decyzji miejscowych władz. Plan dla morza to novum.
W Polsce morze ceni się głównie na styku z lądem, gdzie są porty, plaże i pensjonaty. Ale dzisiaj tysiące hektarów morza zaczynają nabierać zupełnie nowej wartości. Stają się łakomym kąskiem dla wielkiego biznesu.
Nord Stream i inne
Na Bałtyku coraz więcej się dzieje. Rosjanie i Niemcy stosunkowo niedawno położyli na jego dnie gazociąg Nord Stream, który przy eksporcie rosyjskiego gazu na zachód omija nasze terytorium. Jednocześnie powstał problem, że rura może utrudnić rozwój portu w Świnoujściu, gdyby miały do niego wpływać większe niż dzisiaj statki. Spór dotyczy odcinka Nord Streamu ulokowanego w niemieckiej wyłącznej strefie ekonomicznej na Bałtyku. Na razie trudno uznać, że został rozwiązany po naszej myśli.
Sytuacje konfliktowe zdarzają się i na naszych wodach. Andrzej Cieślak z Urzędu Morskiego w Gdyni opowiada, jak porządkowano ruch tankowców w rejonie Ławicy Słupskiej. Duże tankowce muszą płynąć wyznaczoną trasą, zatwierdzoną przez Międzynarodową Organizację Morską – IMO, agendę ONZ, która zajmuje się bezpieczeństwem na morzu oraz zapobieganiem zanieczyszczeniu środowiska morskiego przez statki.
Przebieg trasy administracja morska uzgadniała z Ministerstwem Obrony Narodowej. Nie było zastrzeżeń. Tymczasem w Wicku Morskim jest poligon sił powietrznych podległy dowództwu lotnictwa, użytkowany przez NATO. I okazało się, że trasa żeglugi nie pasuje ćwiczącym lotnikom. Gdy są manewry, jest zamykana. Żeby jakiś tankowiec jednak się w trakcie manewrów nie zabłąkał, ustawia się tam statek, który blokuje ruch, i powiadamia o konieczności opłynięcia zamkniętego rejonu.
Andrzej Cieślak chciałby, żeby w przyszłości poligon przesunął się trochę na zachód, wtedy statki handlowe i wojsko nie kolidowałyby ze sobą. Należy do pionierów planowania przestrzennego na morzu. Pamięta, że pod koniec lat 90., podczas unijnego seminarium poświęconego zarządzaniu obszarami nadmorskimi, mówił, iż morska przestrzeń rośnie w cenę, bo jedni chcą kłaść kable, inni wydobywać minerały, więc trzeba zacząć robić plany. Wówczas słuchano go z niedowierzaniem, ale to się szybko zmieniło. Zaczęły się różne wspólne projekty dotyczące Bałtyku. Włączyły się w nie Niemcy, Litwa, Łotwa, Estonia. Z czasem podobnie myśleć zaczęli Włosi, Słoweńcy, Czarnogórcy, Albańczycy. W 2009 r. wagę morskiej planistyki dostrzegła Komisja Europejska. Szwecja, trzymająca się dotąd na uboczu, zaczęła nadrabiać zaległości.
Niemcy przepisy dotyczące lądowego planowania szybko rozciągnęli na morze. Za planowanie w strefie przybrzeżnej odpowiadają u nich nadmorskie landy, w strefie ekonomicznej – rząd federalny. I Niemcy plany już mają. U nas sprawa utknęła w martwym punkcie. Powstał tylko plan dla Zatoki Puckiej. Na razie nie ma on mocy prawnej, ale jest traktowany jako wytyczna dla urzędowych decyzji. Koło Gdyni w rejonie Mechelinek powstają właśnie wielkie magazyny do przechowywania gazu, w podziemnych kawernach, z których wypłukuje się złoża soli. Solanka trafia do zatoki. Miejsce jej zrzutu ustalono, wspierając się planem. Kawerny z portem w Gdańsku połączy rurociąg gazowy, też będzie prowadzony na podstawie tego opracowania.
– Ten sam skrawek morza da się czasem eksploatować potrójnie – wskazuje Andrzej Cieślak. – Na powierzchni pływają statki, na dnie mogą być cenne siedliska roślin czy ryb, a w wodzie można umieścić instalacje, którym żegluga nie przeszkadza. Przy takich okazjach konfliktów nie da się uniknąć, co nie znaczy, że nie trzeba próbować.
Zsyłka za horyzont
Podobnie myśli Juliusz Gajewski z Instytutu Morskiego w Gdańsku. Dlatego sporządził listę potencjalnych konfliktów między różnymi użytkownikami morza. Powtarzają się na niej odnawialne źródła energii (OZE) oraz gaz łupkowy. OZE to morskie farmy wiatrowe. Ich budowa ogranicza możliwości nawigacyjne, wyłącza pewne obszary z połowu ryb, może też kolidować z ochroną przyrody, z potrzebami militarnymi, eksploatacją gazu łupkowego, ropy, kruszyw z dna morskiego. Z kolei gaz łupkowy to znów problem dla rybaków i ochrony przyrody. Na drugiej, krótszej liście widnieją ci, których można skojarzyć na jakiejś przestrzeni jako współużytkowników: OZE i marikultura, OZE i turystyka, turystyka i rybołówstwo, marikultura i rybołówstwo, ochrona przyrody i rybołówstwo.
Marikultury (hodowla ryb i różnych organizmów morskich) u nas jeszcze nie ma. Rozwinęli ją Norwegowie i Szkoci dzięki korzystnemu ukształtowaniu linii brzegowej (fiordy i zatoki). Marikultura najczęściej pozostaje w sporze z ochroną środowiska. Ryby karmione wydalają więcej i zanieczyszczają wodę. U nas dopiero trwają prace nad tym, co by tu hodować, i żeby był pożytek, a nie było szkód. Są przymiarki, aby w pobliżu ujścia Wisły ulokować hodowlę omułków lub glonów, które filtrowałyby pochodzące z Wisły azotany i fosforany, powodujące tzw. przeżyźnienie morza. Organizmy te służyłyby potem jako nawóz. Glony można by hodować także na obszarach zajętych przez farmy wiatrowe.
Jeśli Juliusz Gajewski widzi możliwość współużytkowania przestrzeni przez wiatraki morskie i turystykę, to ma na myśli głównie wędkarstwo morskie (pod pewnymi warunkami) oraz żeglarzy. Wyklucza turystów wypoczywających na plażach. Bo inwestorzy wiatrowi przegrali batalię o polskie wody terytorialne. Wystarczyła jedna bitwa – pod Dębkami (2008/09 r.).
Na wysokości Dębek, w odległości 4–5 km od brzegu, miały stanąć 33 wiatraki. Przez pobliskie łąki planowano poprowadzić linię wysokiego napięcia. Inwestor kilka lat zabiegał o tę lokalizację jeszcze przed wejściem Polski do UE. Mieszkańcy Dębek i sąsiedniej Karwi jednak zaprotestowali. Wsparli ich wpływowi letnicy, w tym osoby sławne. Wśród protestujących byli m.in. aktorzy – Małgorzata Braunek i Marian Opania, kompozytorzy – Elżbieta Sikora, Krzysztof Penderecki. Potem kilkumilowy pas wzdłuż brzegu, obejmujący także rejon Dębek, został objęty ochroną w ramach obszarów Natura 2000. Regionalna Dyrekcja Ochrony Środowiska w Gdańsku odniosła się do inwestycji negatywnie. Ale nie brakło opinii, że to „wpływowi” obronili Dębki, a właściwie całe polskie wybrzeże.
Po tej batalii wiatraki zostały wypchnięte poza morze terytorialne (co najmniej 22,2 km od brzegu). Zapisano to w przyjętej w 2011 r. nowelizacji ustawy o obszarach morskich. Właściwie w urzędowej nomenklaturze nie ma wiatraków, są „sztuczne wyspy”. Wiatr od tych wysp, na razie zagranicznych, stał się napędem dla polskich stoczni, swego czasu spisanych na straty.
Stocznia Gdańska buduje elementy konstrukcji wiatrakowych, Stocznia Crist, która zakupiła część majątku Stoczni Gdynia, nastawiła się na specjalistyczne statki do budowy i obsługi morskich farm. Teraz wchodzi do Stoczni Gryfia w Szczecinie, w ramach konsorcjum z firmą budowlaną Bilfinger&Berger, która jest jednym z największych budowniczych fundamentów morskich wiatraków. Konsorcjum chce uruchomić w Szczecinie fabrykę tych fundamentów (obrót roczny 180 mln euro, zatrudnienie 450 osób). Stąd żabi skok na wody niemieckie. Niemcy rok temu uruchomili pierwszą morską farmę Baltic 1 o mocy 200 MW. Daleko im do Wielkiej Brytanii, największego potentata, którego morskie farmy mają moc ponad 2000 MW. Ale następne farmy już rosną na niemieckich wodach – do końca 2013 r. mają mieć 3 GW, do 2020 r. – 10 GW, do 2030 r. – 25 GW.
Co na to ryba?
Jeszcze niedawno wizje wiatraków posadowionych z dala od brzegu, z fundamentami na głębokości 30, 40, 60 m, wydawały się mało realne – bo drogo, bo kłopoty techniczne. Dziś inwestorzy wiatrowi zawzięcie walczą o dostęp także do polskiej strefy ekonomicznej, organizują konferencje, lobbują, szukają sojuszników. I to oni, przynajmniej u nas, wymuszają zmianę myślenia o morskiej przestrzeni.
Polska zrobiła właśnie pierwszy krok ku sztucznym wyspom. Do Ministerstwa Transportu, Budownictwa i Gospodarki Morskiej wpłynęły 62 wnioski o pozwolenia lokalizacyjne dla wiatraków o łącznej mocy przekraczającej 30 GW. Resort wydał niedawno 13 pozwoleń (nie chce ujawnić, na jaką moc) i trzy odmowy. Część wniosków jest w trakcie rozpatrywania, część została wycofana. Lokalizacje otrzymały głównie firmy polskie (Kulczyk Holding, PGE, Orlen) oraz jedna belgijska.
Inwestorzy zagraniczni podnieśli rwetes, że to faworyzowanie swoich. – Polskie firmy mają pozwolenia, ale nie wiedzą, jak budować na głębokości 30–40 m, firmy zagraniczne wiedzą, ale nie mają pozwoleń – mówi przedstawiciel jednej z nich.
Innych amatorów morskiego wiatru przystopowały dwa resorty – Ministerstwo Środowiska i Ministerstwo Rolnictwa. Podobno główny geolog kraju (resort środowiska) ma na uwadze gaz łupkowy, chce zachować na morzu rezerwę pod jego przyszłe wydobycie. Z kolei resort rolnictwa zareagował na protesty rybaków, którzy pozwolenia lokalizacyjne zinterpretowali jako pozwolenia na budowę. A do tych jeszcze daleka droga. Polska pierwszych 500 MW z morskiego wiatru spodziewa się do 2020 r. Instalacja 1 MW na morzu to wydatek ponad 3 mln euro, 1 GW – ponad 3 mld euro. – Nas przeraża skala tego przedsięwzięcia – mówi Bartłomiej Gościniak, prezes Zarządu Organizacji Rybaków Łodziowych – Producentów Rybnych Sp. z o.o. – Wchodzi wielki kapitał, który gospodarkę rybną totalnie lekceważy, a konsekwencje społeczne nie interesują go w ogóle.
Rybacy obejrzeli na stronach Ministerstwa Transportu mapę, na której zaznaczono rejony, gdzie mogłyby kosztem części łowisk powstać morskie farmy wiatrowe. A droga na inne łowiska może się wydłużyć. Oznacza to większe koszty paliwa i mniejszą efektywność ekonomiczną połowów. Hasło „sztuczne wyspy” działa na wyobraźnię. Organizacje rybackie w pismach protestacyjnych kreślą obrazy przyrodniczej apokalipsy.
Tymczasem przyrodnicy wcale nie są przekonani, że wiatraki zaszkodzą podwodnemu życiu. Zakłócą je w okresie budowy, jednak potem życie powróci. Fundamenty wież są stabilizowane obrzutem z kamienia (średnica do 50 m). Zatem na dnie powstają minirafy, enklawy przyciągające ryby i inne organizmy morskie. Dla morskiej przyrody na dłuższą metę może to być nawet korzystne.
Specjaliści z MIR zaczęli oceniać obszary wytypowane wstępnie pod farmy wiatrowe (ok. 7 proc. morskiej przestrzeni). Zwłaszcza do jednego – na południe od Głębi Bornholmskiej – mają poważne wątpliwości. Znajdują się tam jedne z wydajniejszych łowisk. – Jeżeli wartość łowionych tam ryb porównamy z wartością prądu, jaki można wyprodukować, gdy zbudujemy farmy wiatrowe, to ryby okażą się mało znaczące. Ale są jeszcze wartości nierynkowe tej przestrzeni jako miejsc tarła, korytarzy ekologicznych, a tego nie umiemy wyliczyć – mówi dr Andrulewicz.
Interesy stare i nowe
Wraz z pierwszymi pozwoleniami lokalizacyjnymi różnice interesów starych i nowych użytkowników morza stają się w pełni czytelne. Widać też, że mści się zarzucenie planów przestrzennych dla morza. Mszczą się i inne zaniedbania. Chociażby to, że Polska swoje obszary Natura 2000 ustanawiała pospiesznie, bez należytych badań, w sposób nie do końca przemyślany. Nie zadbano o korytarze dla ptasich przelotów. Dziś to ważne, bo może się okazać, że prowadzą przez rejony przewidziane dla wiatraków. To wszystko uwzględniałby plan. Gdyby był...
Pierwsze pozwolenia lokalizacyjne dla farm wiatrowych, w ocenie Andrzeja Cieślaka z Urzędu Morskiego w Gdyni, są niekonfliktowe. Przestrzega jednak przed wydawaniem dalszych. – Rozsądne byłoby wstrzymanie się przynajmniej do czasu, gdy powstanie projekt planu. Bo procedura jego przyjęcia jest skomplikowana, wymaga uzgodnień transgranicznych. Ale projekt powinien powstać stosunkowo szybko, w ciągu dwóch, trzech lat.
O tyle czasu Polska, choć należała do prekursorów planowania morskiego, jest dziś spóźniona w stosunku do inwestorskiej presji. Wydane pozwolenia lokalizacyjne w pewnym sensie usztywniają przyszły plan. No bo jakoś trzeba się z nimi liczyć. Z drugiej strony, te pozwolenia przez brak planu nie gwarantują niczego. – Z każdą następną decyzją – podkreśla Cieślak – wzrasta niebezpieczeństwo powiększenia bałaganu i niepewność inwestora, czy w tej lokalizacji będzie mógł cokolwiek realnie zbudować.
Juliusz Gajewski zaznacza: aby plan powstał, Polska musi z grubsza wiedzieć, czego tak naprawdę chce od swego morza. Na razie ma z tym kłopoty.