Polska jest jednym z największych i najszybciej rozwijających się rynków numizmatycznych w Europie. Według niektórych mediów, wręcz numizmatyczną potęgą. Ale kolekcjonerzy starej daty z melancholią wspominają czasy, gdy podziały między kupującymi monety przebiegały według historycznych okresów, z których kolekcje gromadzili. Odkąd zaczął się boom w handlu monetami – a było to kilka lat temu – kryteria podziału są zupełnie inne.
Są ciągle kolekcjonerzy kupujący głównie monety historyczne (współczesne uważają za masówkę i tandetę). Latami zgłębiają wiedzę potrzebną, by budować kolekcje. Jest ich w Polsce kilka tysięcy, ale na giełdach i wystawach numizmatycznych aktywnie uczestniczy zaledwie kilkuset.
Druga grupa to inwestorzy, którzy w czasach kryzysu szukają pewnej lokaty pieniędzy. Czasami kupują rzadkie monety kolekcjonerskie – takie, na których trudno stracić.
Jednak rosnące ceny złota i srebra zachęcają ich przede wszystkim do kupowania monet bulionowych, czyli bitych z wysokiej próby metali szlachetnych (jak południowoafrykańskie Krugerrandy czy amerykańskie Orły). Nie mają one wartości kolekcjonerskiej, a ich cena zależy od masy zawartego w nich kruszcu. Od kilku lat rzesza inwestorów bulionerów w Polsce rośnie. Nie w takim jednak tempie, jak trzecia grupa nabywców monet.
To ci, którzy kupują monety i produkty monetopodobne pod wpływem mody i reklamy. Chcą być kolekcjonerami i inwestorami równocześnie. Szukają numizmatów, których tematyka wiąże się z ich zainteresowaniami czy przekonaniami religijnymi, a które równocześnie będą lokatą kapitału. Przez kolekcjonerów nazywani są złomiarzami (bo kupują często numizmaty bez wartości kolekcjonerskiej, warte tyle, co metal, z którego są zrobione), a przez inwestorów – lemingami (jak giełdowi ciułacze inwestujący w biznesy, o których nie mają pojęcia).