Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Rynek

Płace bardziej głodne niż godne

Polskie biedapensje

Najgorzej jest na ścianie wschodniej. W wielu miasteczkach po prostu nie ma prywatnych firm, które potrzebują pracowników, nawet darmowych. Najgorzej jest na ścianie wschodniej. W wielu miasteczkach po prostu nie ma prywatnych firm, które potrzebują pracowników, nawet darmowych. Andrzej Mitura / Reporter
W Polsce rośnie grupa osób, którym trudno utrzymać się z pracy.
W pierwszym kwartale 2010 r. do urzędów pracy napłynęło prawie 369 tys. ofert zatrudnienia. To duża liczba, ale sztucznie zawyżona.Jacek Łagowski/Agencja Gazeta W pierwszym kwartale 2010 r. do urzędów pracy napłynęło prawie 369 tys. ofert zatrudnienia. To duża liczba, ale sztucznie zawyżona.
Polityka

wideo

„Bieda płace” Bartek Orlicki

Właściwie wszyscy zarabiamy za mało. Prof. Mieczysław Kabaj z Instytutu Pracy i Spraw Socjalnych wyliczył, że wydajność statystycznego Polaka równa jest 53 proc. średniej unijnej. Ale nasze średnie miesięczne wynagrodzenie wynosi zaledwie 38 proc. unijnego. Wzrostowi wydajności nie towarzyszy bowiem podobne tempo wzrostu płac. W najgorszej sytuacji są osoby, których płace zbliżone są do minimalnej. Obecnie jej wysokość wynosi 1386 zł brutto, czyli około 40 proc. płacy średniej (3597,84 zł). Od stycznia płaca minimalna zostanie podniesiona do 1500 zł. NSZZ Solidarność stanowczo domaga się, aby odpowiadała połowie średniej. Szans na taką zmianę raczej nie ma.

GUS potwierdza, że coś nie gra. Poniżej minimum egzystencji żyje 5,6 proc. całego społeczeństwa (a więc także bezrobotnych), ale w rodzinach osób pracujących jest niewiele lepiej – 5,2 proc. nie wiąże końca z końcem. Dochód poniżej tzw. minimum egzystencji oznacza, że nie starcza nie tylko na wydatki typu bilet do kina czy na tramwaj, ale nawet na jedzenie. Dla porównania – dla emerytów ten sam wskaźnik zagrożenia ubóstwem wynosi 3,8 proc., dla pracujących na własny rachunek – 2 proc. Prof. Kabaj uważa, że transformacja polegała również na tym, że najbogatsi przechwycili dochody najuboższych. Niepokoją go ogromne rozpiętości społeczne. Czyli to, że osoba, uzyskująca średnią krajową na średnie miesięczne wynagrodzenie członka zarządu którejś z 50 spółek giełdowych musi pracować ponad pięć lat. W przypadku najmniej zarabiających okres ten wydłuża się do lat 13. To też, jego zdaniem, zbliża nas bardziej do USA niż Europy.

Lewicowy Kabaj podpiera się klasykiem liberalizmu Adamem Smithem. To on w osiemnastym wieku pierwszy użył sformułowania, że płace muszą być godne. Czyli takie, które pozwolą robotnikowi utrzymać czteroosobową rodzinę. W przeciwnym bowiem razie robotnicy po prostu wymrą i nie będzie miał kto pracować na kapitalistów. Dla Piotra Dudy, obecnego lidera Solidarności, postulaty liberała Smitha są dziś zapewne jak najbardziej do przyjęcia. Dla pracodawców, czyli kapitalistów – już niekoniecznie.

Będąc młodą kelnerką

Z wyliczeń Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej wynika, że poniżej ustawowego minimum zarabia dziś 429 tys. osób, to jest 4,6 proc. pracujących. Gdyby to była cała prawda, nie byłoby najgorzej. W rzeczywistości biednych pracujących jest trzy razy więcej. Poniżej tysiąca złotych na rękę dostaje miesięcznie prawie 1,5 mln osób (14 proc. pracujących). Ta ogromna różnica bierze się stąd, że nie dla wszystkich tydzień pracy wynosi 40 godzin. Wielu pracuje krócej. Ustawowe minimum dotyczy zaś tylko pracowników zatrudnionych w pełnym wymiarze czasu. Bywa też tak, co sygnalizują kontrole Państwowej Inspekcji Pracy, że pracodawcy zaniżają liczbę faktycznie przepracowanych godzin.

Gdybyśmy chcieli narysować portret pamięciowy typowego biednego pracującego, zobaczylibyśmy młodą kobietę, absolwentkę (wszystko jedno – szkoły czy uczelni), bez żadnego doświadczenia zawodowego. Pracowałaby w charakterze sprzątaczki, szwaczki, pokojówki, kelnerki czy też w branży innych usług osobistych. Gdyby, co zdarza się rzadziej, był to mężczyzna, pracowałby jako ochroniarz lub robotnik niewykwalifikowany. I tak mieli szczęście, że nie trafili na bezrobocie. Aż 38 proc. nowo rejestrowanych bezrobotnych stanowią bowiem absolwenci. Dla nich szczęściem jest załapać się na staż.

Stażyści w 80 proc. trafiają do firm prywatnych, które za pieniądze ich nie zatrudnią. Dostają absolwenta, który wprawdzie nic nie umie, ale też nic nie kosztuje. Jego pensję w wysokości 700 zł brutto płaci mu państwo, ono też finansuje składki na ubezpieczenie społeczne. Czesława Ostrowska, wiceminister pracy i polityki społecznej, zapewnia, że jeśli firma dostanie trzech stażystów, a potem nie zatrudni normalnie choćby jednego, nie ma co liczyć na następnych.

Najgorzej jest na ścianie wschodniej. W wielu miasteczkach po prostu nie ma prywatnych firm, które potrzebują pracowników, nawet darmowych. Pochodzący stamtąd absolwenci albo więc napierają na miejscowe urzędy – największe wzięcie mają skarbowe, cieszące się opinią dobrych pracodawców – albo emigrują. Jeśli bowiem nawet znajdą firmę w innym mieście, która gotowa jest przyjąć kogoś na staż, to starostowie w powiecie, gdzie zameldowany jest absolwent, nie godzą się na jego finansowanie. Pieniądze, które dostają od państwa na walkę z bezrobociem, mają pozostać na miejscu.

W pierwszym kwartale 2010 r. do urzędów pracy napłynęło prawie 369 tys. ofert zatrudnienia. To duża liczba, ale sztucznie zawyżona. Aż 232 tys. to miejsca pracy subsydiowane przez państwo. W tym roku, gdy Fundusz Pracy na opłacanie stażów ma wyraźnie mniej pieniędzy, liczba ofert w pierwszym kwartale skurczyła się do 259 tys. Za ponad 100,6 tys. miejsc pracy płaci państwo. To biedni pracujący, ale pracujący. Jak się jednak tych darmowych pracowników odcedzi, okazuje się, że przedsiębiorstwa zatrudniają więcej. Przeważnie jednak za małe pieniądze.

Na krawędzi

Biedapłace to także specyfika branży odzieżowej. Branża szybko się kurczy, ponieważ wiele firm wypada z rynku, nie wytrzymały kryzysu i chińskiej konkurencji. Corpo jeszcze się trzyma, balansuje jednak na krawędzi. W dwóch szwalniach, w Pilawie koło Garwolina oraz Paczkowie pod Wrocławiem, szyje tak zwaną odzież korporacyjną. Mundurki dla pracowników banków, odzież dla pracowników wielkich sieci handlowych. – 90 proc. rynku odzieży ochronnej już przejęli od nas Chińczycy – skarży się Wiesław Wójcik, prezes Corpo.

Żeby nie poddać się do końca, zarząd śrubuje normy. Szwaczki muszą mieć nie lada wprawę. Jeśli się uda, dostają na rękę 1034 zł 32 gr, czyli ustawową płacę minimalną. To dlatego szwalnie ulokowane są w małych miasteczkach. W dużych nikt za takie pieniądze pracować już nie chce. Nawet kobiety. Ale te małe miasteczka to Polska właśnie. Zarobki niższe niż połowa średniej krajowej dostaje aż 18,5 proc. pracujących. Mniej niż średnią – ponad 65 proc. zatrudnionych.

Bezwzględna walka o klienta toczy się na rynku usług ochroniarskich i sprzątania. Firmy gotowe są świadczyć te usługi za bardzo niskie stawki. Zdumiewa jednak, że za to samo sprzątanie płacić trzeba stawkę trzy, czterokrotnie wyższą, gdy szuka się kogoś prywatnie. Prof. Urszula Sztanderska z Instytutu Nauk Ekonomicznych UW uważa, że w tej branży stosuje się coś w rodzaju trójpolówki. System nieformalnego podziału pracowników na trzy kategorie, pozwalający właścicielom firm wyjść na swoje. – Pierwsza to osoby zatrudnione legalnie, których rejestrowane zarobki są równe rzeczywistym – mówi prof. Sztanderska. – Każda z nich ma świadomość, że za jakiś czas stanie się bezrobotna. To znaczy fikcyjnie bezrobotna. Zgłosi się do urzędu pracy po zasiłek, ale nadal będzie pracować w tej samej firmie. Na podobnych warunkach płacowych, ale na czarno. Jej pracodawca zaoszczędzi na składkach ubezpieczeniowych, no i odejmie sobie od jej płacy wysokość zasiłku.

Po okresie bezrobocia, gdy kończy się zasiłek, pracownik wróci do legalnego rejestru. Być może do trzeciej kategorii, ludzi, których legalne zarobki są niższe niż faktyczne. Różnicę firma wypłaci pod stołem. W zależności od sytuacji na rynku właściciel kalkuluje, ilu pracowników ma funkcjonować w poszczególnych kategoriach, żeby sprostać konkurencji. Można się domyślać, że po wzroście płacy minimalnej do 1500 zł będzie miał dwa wyjścia. Albo podniesie cenę i wypadnie z rynku, albo większą liczbę pracowników przesunie do kategorii „bezrobotni”.

W firmie Corpo już teraz kilka szwaczek nie wyrabia normy. Zdaniem właściciela – nie zarabiają na siebie. Powinien je zwolnić i poszukać następnych. Jeśli minimalna zbliży się do średniej jeszcze bardziej, nie zarobi na siebie cała firma.

Ostrożnie z minimalną

Prof. Mieczysław Kabaj choć uważa, że zarabiamy za mało, wcale nie postuluje powszechnego wzrostu zarobków. – Nasza gospodarka jest dużo mniej konkurencyjna niż w Unii, najpierw więc musimy ten dystans nadrobić – uważa. Jego zdaniem metoda wymuszania przez związki zawodowe automatycznej podwyżki płacy minimalnej, podobnie jak w ogóle podwyżek płac, jest fatalna. Skutkuje tym, że najwięcej zarabiają wcale nie ci, którzy są najbardziej wydajni. A reszta po prostu próbuje do tej czołówki dołączyć.

Zamiast obecnego systemu, który nazywa roszczeniowym, prof. Kabaj postuluje kapitalizm partycypacyjny. To znaczy powiązanie wysokości zarobków ludzi z ich wydajnością. Rosłyby wtedy, gdy rosłaby wydajność w podobnym tempie. – Co piąty pracownik w Polsce – mówi – jest głęboko niezadowolony ze swoich zarobków. Czy człowiek sfrustrowany tym, że nie ma za co utrzymać rodziny, będzie chciał osiągać jak najlepsze wyniki? Ale jeśli będzie wiedział, że wzrost zysku firmy oznacza również poprawę jego sytuacji materialnej, zacznie myśleć, jak go osiągnąć.

Kabaj twierdzi, że kapitalizm partycypacyjny świetnie sprawdza się w Holandii czy Wielkiej Brytanii. Polskich przykładów firm nie potrafi wskazać. Pierwszą barierą do wprowadzenia u nas tego systemu byłaby niechęć właściciela do ujawniania zysków firmy. Drugą – fakt, że te zyski często transferuje się do krajów, w których są niższe podatki.

Prof. Urszula Sztanderska z takim instrumentem jak płaca minimalna postępowałaby bardzo ostrożnie. Zamiast ulżyć doli biednych pracujących, można bowiem w ogóle pozbawić ich pracy. Te firmy, które już teraz balansują na krawędzi opłacalności, nie zarobią na wyższe płace. Znikną z rynku. Inne nie będą chciały płacić więcej, bo po prostu nie muszą. Ludzi chcących pracować jest ciągle dużo więcej niż ofert.

Na rynku pracy dzieje się coś, co można by nazwać wypłukiwaniem środka. Na jednym końcu są grupy wysoko kwalifikowane, z bardzo wysokimi i coraz wyższymi zarobkami. Popyt na specjalistów rośnie szybciej, niż przybywa ludzi o pożądanych umiejętnościach. Trzeba im więc płacić. To ich zarobki ciągną w górę średnią krajową. Ci, którzy jeszcze niedawno byli w środku stawki, muszą szybko podnosić swoje kompetencje. – Dobrym przykładem są księgowi – uważa prof. Sztanderska. – Dziś oczekuje się od nich nie tylko umiejętności zapisywania strumieni finansowych, ale także ich analizowania, oraz inżynierii podatkowej. Wielu tym nowym wymaganiom nie jest w stanie sprostać. Ich pozycja zawodowa leci w dół.

Na drugim krańcu jest coraz bardziej tłoczno. To kandydaci do wykonywania prac prostych, nisko kwalifikowanych. W hotelach, restauracjach, przy kasach. Łatwo ich wymienić na innych. W bogatej Europie czy USA za marne grosze wykonują je imigranci. Często na czarno. Podniesienie płacy minimalnej nie zmusi pracodawców, żeby płacili im więcej, jeśli mieliby dokładać do interesu.

Czy wobec tego biednych pracujących należy pozostawić samym sobie? Zdaniem prof. Sztanderskiej bogatsza część Unii nie ma tego problemu, bo łagodzi biedę polityką społeczną. Na przykład w systemie PiT, wysokimi kwotami wolnymi od podatku (w Wielkiej Brytanii ponad 6 tys. funtów). Potem – systemem ulg na dzieci, który w Polsce skonstruowano tak, że najubożsi nie mogą z nich skorzystać. Dr Maciej Duszczyk z Instytutu Polityki Społecznej UW dołożyłby do tego jeszcze Pakt dla Młodzieży. Żeby każdy absolwent przez rok od skończenia szkoły czy studiów był w ogóle zwolniony z PIT.

Na razie tylko ten ostatni punkt nie byłby dla budżetu kosztowny. Przeciętny okres poszukiwania pierwszej pracy przez absolwentów przed kryzysem wynosił pół roku. Teraz już rok.

Polityka 25.2011 (2812) z dnia 14.06.2011; Rynek; s. 46
Oryginalny tytuł tekstu: "Płace bardziej głodne niż godne"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Przelewy już zatrzymane, prokuratorzy są na tropie. Jak odzyskać pieniądze wyprowadzone przez prawicę?

Maszyna ruszyła. Każdy dzień przynosi nowe doniesienia o skali nieprawidłowości w Funduszu Sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, ale właśnie ruszyły realne rozliczenia, w finale pozwalające odebrać nienależnie pobrane publiczne pieniądze. Minister sprawiedliwości Adam Bodnar powołał zespół prokuratorów do zbadania wydatków Funduszu Sprawiedliwości.

Violetta Krasnowska
06.02.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną