Jak długo można bezczynnie patrzeć, gdy z miesiąca na miesiąc - tylko z powodu obecnie obowiązującego systemu emerytalnego (konkretnie konstrukcji t.zw. II filara) - o grubo ponad miliard złotych rośnie nasz wspólny, publiczny dług? Rząd pokazał, że naprawdę długo i za to należy mu się żółta kartka. Z drugiej strony zdobył się wreszcie na kontestowany przez wielu ekonomistów, a tym bardziej przez szefów towarzystw emerytalnych, plan odwrotu z tej fatalnej dla finansów państwa drogi.
Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem premiera to od 1 maja br. nasze obowiązkowo odprowadzane składki do OFE skurczą się z 7,3 proc. do 2,3 proc. całości odpisów na emeryturę. Różnica, czyli pozostałe 5 proc., zacznie trafiać na specjalne subkonto w ZUS (będzie jednak, podobnie jak środki z OFE, podlegać zasadzie dziedziczenia). Z kolei w roku 2017 składka do OFE ma nieco wzrosnąć i osiągnąć poziom 3,5 proc. Mniej więcej taki, od początku, był plan rządu. Premier wie, że nie każdy ocenia go wysoko.
Część przyszłych emerytów, zwłaszcza z młodszych roczników, będzie pewnie po tych zmianach rozczarowana. Przekonywano ich namiętnie, że OFE gromadziły „prawdziwe pieniądze”, a w ZUS są tylko „wirtualne zapisy zobowiązań państwa”, które będą zrealizowane lub nie. Spełnienie się tego drugiego scenariusza oznaczałoby jednak faktyczne bankructwo państwa. W takiej sytuacji żadne OFE nas nie uratuje.
Co więcej - po 11 latach działania systemu widać, że efektywność inwestowania OFE była bardzo zbliżona do indywidualnych wyników, jakie zapisywano na waloryzowanych, indywidualnych kontach obywateli w ZUS. TFI nie żałowały sobie na prowizje. Wydawały też setki milionów złotych na podkupywanie wzajemne klientów.