Spłacający kredyty wszelkiego typu znają pomysłowość banków – nie ma takiej opłaty, której nie byłyby w stanie wymyślić. Udało się co prawda przez lata wypracować standardy liczenia oprocentowania, uwzględniające nie tylko reklamowany zarobek banku, ale też mniej lub bardziej ukryte prowizje czy obowiązkowe ubezpieczenia. Niestety, w przypadku kredytów w obcych walutach (czyli przede wszystkim hipotecznych) banki wciąż mają broń, której żaden nadzór dotąd nie okiełznał. To tzw. spready, czyli różnice między skupem a sprzedażą obcych walut.
Oczywiście spread występuje nie tylko w bankach, ale wszędzie tam, gdzie mamy do czynienia z wymianą walut – choćby w kantorach. Ale różnice kursowe w bankach, używane m.in. przy obsłudze kredytów hipotecznych, są wyjątkowo duże. W przypadku franka szwajcarskiego, w którym wiele osób przed wybuchem kryzysu zaciągnęło kredyty hipoteczne, różnica między kursem kupna i sprzedaży zazwyczaj przekracza 20 gr. W kantorze jest ona z reguły duża niższa. Nic dziwnego, że od dawna wielu chciałoby zmusić banki jeśli nie do likwidacji spreadów, to chociaż do ich znacznego ograniczenia. Teraz do walki staje Ministerstwo Gospodarki pod kierunkiem Waldemara Pawlaka.
Wicepremier ma dwie propozycje. Po pierwsze chce, aby bank bez żadnych problemów przyjmował od klienta comiesięczną ratę od razu w walucie kredytu. Dotąd większość osób po prostu kupuje za złotówki franki albo euro w banku po niekorzystnym dla siebie kursie. Gdy chcą od razu uregulować ratę obcą walutą (kupioną w kantorze czy innym banku), natrafiają na szereg przeszkód. Pomysł Pawlaka ma niestety istotną wadę dla osób już spłacających kredyty – banki musiałyby zgodzić się na aneksowanie umów. A znając ich pomysłowość, nawet jeśli zaakceptują takie rozwiązanie, to pewnie wymyślą za sporządzenie odpowiedniego aneksu horrendalną prowizję. Łatwiej taki pomysł byłoby wprowadzić dla osób zaciągających nowy kredyt hipoteczny w euro czy franku. Ale jest ich dzięki skądinąd słusznym działaniom Komisji Nadzoru Finansowego coraz mniej.
Druga propozycja Pawlaka pewnie jeszcze bardziej ucieszy klientów i zmartwi banki. To po prostu obowiązkowe ograniczenie wielkości spreadów, a być może nawet kompletna ich likwidacja. W idealnym według ministra gospodarki wariancie banki po prostu musiałyby sprzedawać walutę kredytobiorcom po oficjalnym kursie NBP. Koniec ze spreadami?
Nie tak szybko. Związek Banków Polskich argumentuje, że przecież polskie banki też muszą najpierw franka czy euro na rynku kupić. W domyśle - jeśli spreadów nie będzie, to swoje koszty przerzucą na klienta w inny sposób. Być może najrozsądniejsza byłaby nie likwidacja spreadów, ale po prostu ich ograniczenie z dotychczasowych 5-7 proc. do 2-3 proc. Problem bowiem nie polega na ich istnieniu, bo przecież osoby decydujący się na kredyt w obcej walucie są ich świadome. Ale każda prowizja wywołuje opór, gdy staje się zbyt dotkliwa, a przede wszystkim nieprzewidywalna. A tak właśnie jest w tej chwili ze spreadami. Walka bankowcy kontra Pawlak trwa – bez ofiar się nie obędzie.