Dzisiejsze kłopoty są silnie zakorzenione w naszej współczesnej historii. Praprzyczyną stała się powojenna reforma rolna, skądinąd upragniona i wyczekiwana przez wieś. Władza ludowa rozdała chłopom ziemię obszarników, tworząc prawie 4 mln karłowatych gospodarstw. Ale zaraz potem prywatne gospodarstwa uznano za ustrojowy przeżytek i skazano na wegetację w feudalnej zależności od państwa. Dopiero po 1962 r. chłopi mogli liczyć na tzw. renty starcze od państwa pod warunkiem, że w zamian oddawali mu ziemię. Najgorsze były jednak dostawy obowiązkowe – zboże, mięso czy inne plony trzeba było sprzedać państwu po niskich cenach, określonych przez władze.
Polska wieś do dzisiaj kocha Gierka, ponieważ to on zniósł ten obowiązek. W latach 70. zaczęli też dostawać od państwa kredyty, które potem były umarzane. Ojcem nowego podejścia do rolników ogłosiło się Zjednoczone Stronnictwo Ludowe, wtedy wiejska przybudówka PZPR, obecne PSL.
Za Gierka też, w 1977 r., państwo zaczęło rolnikom wypłacać emerytury. Chłopi nie musieli za nie oddawać ziemi, mogli ją przepisać swoim następcom. Władza zdawała sobie sprawę, że gospodarstwa rolne są za małe. Liczono, że emerytury przyspieszą proces restrukturyzacji rolnictwa. Jedna trzecia świadczenia miała zależeć od wpłaconych przez rolnika składek, dwie trzecie fundowało państwo. Wypłatą emerytur zajmował się ZUS, składki zbierały gminy. Wielkość świadczenia uzależniono od wartości dobrowolnie sprzedanych państwu produktów. Skończyło się powszechną reglamentacją żywności; wszystkie bodźce mające pobudzać jej produkcję okazały się mało skuteczne.
Przez cały okres PRL symbolicznym łącznikiem wsi z wolnym rynkiem była baba z mięsem. Roznoszone po domach mięso sprzedawała po cenach ustalanych z nabywcą. W sklepach na żywność obowiązywały ceny urzędowe. W latach 80. gospodarcza paranoja sięgnęła zenitu – chleb w sklepie był o wiele tańszy niż zboże, z którego go upieczono. Państwo ceny skupu musiało ustalić na takim poziomie, by producent chciał ziarno sprzedać, ale ceny chleba nie zależały od kosztów jego wytworzenia. Musiały być niskie, żeby ludzie nie protestowali.
Od tamtych czasów wieś przestała piec chleb, bardzo spadła domowa produkcja masła czy sera. Nic się nie opłacało, nawet uprawa warzyw w przydomowym ogrodzie. Chłopi karmili prosiaki mlekiem kupionym w sklepie i chlebem, bo były tańsze od paszy. Pod koniec rządów Mieczysława Rakowskiego władza odważyła się na karkołomną operację urynkowienia cen żywności. Także dlatego, że domagała się tego wieś. Chłopi myśleli tylko o jednej stronie medalu: dostaną w skupie tyle, ile zażądają. Brakowało wszystkiego, ludzie gotowi byli płacić każdą cenę. Na kilka miesięcy dochody chłopów niepomiernie wzrosły. Kiedy w ślad za żywnością zaczęły drożeć środki produkcji i rolnicy musieli więcej płacić za maszyny, paliwo i nawozy, wolny rynek przestał się im podobać. Dziś też woleliby, żeby ceny ustalało państwo, a Jarosław Kaczyński w swojej kampanii obiecywał, że postara się, aby były one jak najwyższe.
Cichy podział Polski
Otwarcie granic dla importu taniej żywności pogorszyło sytuację rolników, a masowy upadek pegeerów potwierdzał opinie, że polska wieś stała się strefą biedy. Wtedy były to oceny uzasadnione. Obecnie dochody rolników są bardziej rozwarstwione niż mieszkańców miast, przybywa też na wsi ludzi bardzo bogatych. Modnym słowem na początku lat 90. stał się „parytet”, rozumiany jednak inaczej niż dzisiaj. Chodziło o to, że średnie dochody rolników są niższe niż średnie zarobki w mieście. Wieś domagała się ich wyrównania przez państwo. Opcja druga, czyli stworzenie rolnikom motywacji do pozbywania się ziemi i szukania innego źródła zarobku, nie była wtedy brana pod uwagę. W mieście bowiem rosło bezrobocie, miejsc pracy ubywało, a politycy nie mieli pomysłu, jak temu zaradzić. Byli wdzięczni chłoporobotnikom, że wracają na swoje gospodarstwa i nie pogarszają i tak alarmujących wskaźników bezrobocia. Poczucie krzywdy na wsi i bezradności w mieście stało się początkiem cichego podziału Polski, którego skutki stają się coraz bardziej widoczne i groźne.
To wtedy klasa polityczna uznała, że ciężar utrzymania państwa dźwigać będą ludzie w mieście, a rolnicy staną się obywatelami specjalnej troski. Nie są bowiem w stanie udźwignąć choćby części obywatelskich obowiązków, a nawet samodzielnie się utrzymać.
To ówczesny wicepremier Leszek Balcerowicz stał się ojcem chrzestnym KRUS (Kasa Rolniczych Ubezpieczeń Społecznych), która powstała w 1991 r. za sprawą ministra rolnictwa Artura Balazsa. Kasa w 95 proc. przerzuciła ciężar sfinansowania emerytur dla rolników na „pozostałą ludność”. Stworzyła też dziesiątki synekur dla działaczy partii i organizacji chłopskich.
Ludzie miejscy (mówiąc umownie) musieli brać własne sprawy we własne ręce; bezrobotni próbowali handlować na łóżkach polowych, zakładali firmy, a jak padały, zakładali następne. Mało kto chciał zostać kapitalistą, większość nie miała wyboru. Rolnicy jednak nie musieli swoich gospodarstw rejestrować jako przedsiębiorstw rolnych. Na wsi wszystko pozostało po staremu.
Przypieczętowaniem oderwania wsi od miasta stała się wielka reforma podatkowa Leszka Balcerowicza w 1992 r. Spowodowała, że wszyscy staliśmy się podatnikami. Każdy pracujący oraz emeryt został objęty systemem PIT (podatku od dochodów osobistych), każda większa firma płaci CIT (podatek od zysku), wszystkie mniejsze także rozliczają się z fiskusem. Do systemu podatkowego nie zostali włączeni tylko rolnicy. Kiedy w 1999 r. wprowadzono składki na zdrowie, z obowiązku płacenia na własne leczenie znowu wyłączeni zostali rolnicy. Wszystkie partie chłopskie – jako koalicjanci kolejnych rządów – przekonywały, że chłopi są za biedni, by łożyć na utrzymanie państwa. Ich liderzy zapewniali też, że rolnicy nie są w stanie nawet policzyć swojego dochodu i nie można tego od nich wymagać. Ponieważ zwykle na chłopskich koalicjantach wisiała stabilność rządu, oderwanie wsi od miasta stało się fundamentem politycznego i społecznego systemu III RP. Przyzwyczailiśmy się.
Na wsi utrwalał się syndrom wyuczonej bezradności. Kiedy ministrem rolnictwa został Adam Tański, jedyny w historii nierolnik, próbował namówić właścicieli karłowatych gospodarstw do przeprowadzki na tereny po byłych pegeerach. Za jeden hektar pozostawiony na Podkarpaciu czy wschodzie kraju proponował 10 w zachodniopomorskim lub na Mazurach. Akcja Osadnictwo z powodu braku chętnych skończyła się porażką.
Unia nie pomogła
Szansą na modernizację naszego rolnictwa miała być i powinna być Unia. Wspólna Polityka Rolna hojnie wspiera rolnictwo. Naszych podatników na to nie stać. Negocjacje z Brukselą, które finalizował rząd Leszka Millera, w kwestiach rolnych prowadził Jarosław Kalinowski, wicepremier i lider ludowców. To za jego sprawą polscy rolnicy dopłaty bezpośrednie otrzymują do każdego hektara. W żadnym stopniu nie są one powiązane z produkcją rolną. Dziś widać, że ta reguła przynosi fatalne konsekwencje.
W polskim wydaniu Wspólna Polityka Rolna wygląda karykaturalnie, nie przypomina tej, którą realizują kraje starej Unii. Celem WPR jest wsparcie dla producentów rolnych. Nikt nie kwestionuje jego konieczności, ponieważ w dłuższym okresie ceny żywności rosną wolniej niż płace w mieście. Pieniądze z Brukseli mają producentom rolnym te różnice wyrównywać. W Polsce nie ma wyodrębnionej grupy producentów rolnych, więc dopłaty podzielono między wszystkich rolników. Rolnikiem jest już właściciel jednego hektara jakichkolwiek gruntów.
Z półtora miliona biorących dopłaty (co piąty unijny rolnik mieszka w Polsce) zaledwie co trzeci sprzedaje cokolwiek na rynek. W Polsce, inaczej niż w UE, WPR wspiera kilkaset tysięcy producentów rolnych i milion rolników niemających z rynkiem nic wspólnego, do których te pieniądze (z definicji niemające charakteru pomocy społecznej) w ogóle nie powinny trafiać. Dopłaty poprawiają nieco sytuację finansową mieszkających na wsi, ale w żadnej mierze nie przyczyniają się do modernizacji rolnictwa. Wręcz odwrotnie, zahamowały ten proces.
Od sześciu lat, czyli od momentu, gdy rolnicy zaczęli inkasować dopłaty bezpośrednie, obrót ziemią rolną zamarł. Chętnych do kupna jest wielu, ale niemal nikt nie sprzedaje. Pozbycie się „matki żywicielki” oznacza przecież nie tylko rezygnację ze stałych dopłat, ale także z prawa do prawie darmowej emerytury i leczenia. Kalkulacja farmera unijnego polskiemu chłopu pozostała obca. Tamten jest przedsiębiorcą, ma gospodarstwo, chce, żeby przynosiło zysk. Jeśli go nie osiąga, myśli, jak to zrobić. W ostateczności sprzedaje ziemię i robi coś innego. Nie traci przy zmianie zawodu tylu przywilejów, bo ich nie ma. Nigdzie rolnik nie został przywiązany do ziemi tak jak u nas. Jeśli szuka pracy, to tylko na czarno – na budowie, przy zbieraniu jabłek. Podatki wydają mu się czymś groźnym i niesprawiedliwym.
Wprawdzie wiele systemów emerytur rolniczych w Unii wspiera państwo, ale dokłada do nich z podatków, które wcześniej zapłacili rolnicy. Przy czym w każdym z tych krajów rolników jest o wiele mniej niż u nas. W Polsce aż 18 proc. zatrudnionych pracuje na roli, we Francji – niecałe 2, w Niemczech – 2,5 proc. W dodatku przez ostatnie 10 lat na Zachodzie liczba rolników kurczy się o wiele szybciej niż u nas (w Polsce ubyło ich 11 proc., tam – 16 proc.). Polski podatnik nie jest już w stanie dźwigać przywilejów polskich chłopów. Jest ich za dużo.
Wydajność rodzimego rolnika jest czterokrotnie niższa niż średnia unijna. Bruksela nie wtrąca się, jak wydajemy pieniądze, ale dyskusje o konieczności ograniczenia WPR się nasilają. A nasi rolnicy już sobie życia bez tych pieniędzy nie wyobrażają. Choć – według wyliczeń prof. Katarzyny Duczkowskiej-Małysz – tylko w 2009 r. wsparcie dla rolników wyniosło już 60 mld zł, nie stali się oni przez te lata bardziej samodzielni. WPR traktują jak pomoc socjalną, która będzie zawsze; cały czas dostają ją bowiem bez żadnych warunków.
Skleić wieś z miastem
Ostatni wyrok Trybunału Konstytucyjnego mówi, że państwo nie może płacić składek zdrowotnych za rolników. Gdyby Trybunał został zapytany o emerytury czy podatki, orzeczenie pewnie byłoby podobne. Politycy muszą pomyśleć, jak zacząć z powrotem przyłączać wieś do miasta.
Nie ma żadnego powodu, by kilkaset tysięcy największych, najbardziej nowoczesnych gospodarstw nie zostało zarejestrowanych jako przedsiębiorstwa. Ze wszystkimi prawami (np. do odliczania kosztów uzyskania przychodu) i obowiązkami (konieczność wnoszenia podatków i składek). Z badań wynika, że spora ich część osiąga dochody porównywalne z dochodami farmerów zachodnich. To ta grupa już teraz jest w stanie zapewnić krajowi żywnościową samowystarczalność. Nie ma żadnego powodu, by ich właściciele byli traktowani inaczej niż inni przedsiębiorcy. Są przecież częścią gospodarki. Głośny sprzeciw ludowców wynika z faktu, że to często ich wyborcy lub oni sami. Patriotyzm nie kojarzy im się z płaceniem podatków.
Jest grupa rolników, która chce i ma szansę, by również stać się przedsiębiorcami rolnymi. Na razie, w ramach różnych funduszy, jest sporo pieniędzy, żeby im w tym pomóc. Nie powinna to być jednak pomoc bezwarunkowa, ale udzielana tak jak w starej Unii. Przedsiębiorca pisze biznesplan, bank go ocenia i egzekwuje realizację.
I grupa największa, której politycy – także wiejscy – usiłują nie zauważać. To posiadacze spłachetków ziemi, którzy nigdy producentami rolnymi nie będą. Ale przy mądrej pomocy państwa mogą się nauczyć robić coś, z czego da się żyć. Dziś nikt im w uzyskaniu samodzielności nie pomaga. Państwo rzuca ochłap w postaci przywilejów, które pozwalają wprawdzie na nędzną wegetację, ale widoków na przyszłość nie poprawiają.
Wyrok Trybunału powinien rozpocząć żmudny proces łączenia wsi i miasta w jeden organizm społeczny i gospodarczy. Szukanie wyjścia awaryjnego, czyli zwiększanie składki na KRUS czy nawet obciążanie rolników „na oko” składką na zdrowie, będzie tylko zamiataniem problemu pod dywan. On jest za duży, już się nie da schować. I nie ma co udawać, jak to robią liderzy PSL, że już dziś chłopi płacą podatki. Podatek rolny (w tym roku od 47 do 166 zł za ha) nie zastępuje ani podatku dochodowego, ani żadnego innego. Za ten sam kawałek ziemi każdy nierolnik też musiałby gminie zapłacić.
Objęcie wsi powszechnym systemem podatkowym – nawet z możliwością wyboru między dotychczasowym a nowym systemem – jest pierwszym krokiem niezbędnym dla trwałego przyłączenia polskiej wsi do reszty kraju.