Umieszczenie w centralnym punkcie Warszawy licznika wyświetlającego poziom długu publicznego witam z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony zwraca uwagę zwykłego obywatela, że Polska ma problem. Z drugiej czyni to w niewłaściwy sposób; wielkość długu publicznego w złotych czy w euro nic nie znaczy, jest zawieszona w próżni. Owszem, w porównaniu z rocznymi zarobkami czy oszczędnościami życia jednej osoby (bo to one najczęściej stanowią punkt odniesienia) jest to kwota niebotycznie wysoka, ale w ekonomii dług w skali państwa odnosi się do rozmiaru całej gospodarki, który – w uproszczeniu – mierzy się wielkością produktu krajowego brutto (PKB). Polski dług publiczny sięgający 54 proc. PKB w 2010 r. wyniósłby tylko ok. 2 proc. PKB w USA. Notabene poziom długu federalnego w Stanach Zjednoczonych osiągnie w tym roku zapewne około 65–70 proc. PKB, czyli więcej niż w Polsce.
Na liczniku w centrum Warszawy liczby przyrastają błyskawicznie, ale gdyby licznik wyskalować w PKB, to zmiany byłyby powolne. W dodatku może się zdarzyć, że nominalny PKB urośnie szybciej i wtedy ta relacja zacznie spadać. Na przykład przez większość lat 90., do ostatniego kryzysu, spadała w strefie euro. W samym kryzysie ta relacja w takich krajach jak Grecja czy Irlandia rzeczywiście błyskawicznie rosła i w kilku krajach Unii oraz USA nadal rośnie szybko. Ale nas to przecież nie dotyczy.
W Polsce relacja długu publicznego do PKB rośnie, ale nie eksploduje. A takie twierdzenie wypowiedziane dramatycznym tonem usłyszałem w telewizji z ust poważnego dziennikarza podczas wywiadu z premierem.