Po wielu miesiącach debat gabinet Angeli Merkel, zaraz po powrocie z wakacji, przyjął projekt zmian w niemieckim systemie bankowym. Jego najciekawszy element to oczywiście wprowadzenie nowego podatku.
Na szczęście, w przeciwieństwie do rozwiązania brytyjskiego, nie będzie on natychmiast przejadany. Sytuacja budżetowa Niemiec nie jest aż tak dramatyczna, aby w ten sposób łatać dziurę budżetową. Pieniądze mają być przekazywane do specjalnego funduszu ratunkowego, który posłuży w przyszłości na ratowanie banków zagrożonych upadek. Pomysł jest teoretycznie znakomity – to sam sektor bankowy ma stworzyć, oczywiście pod kuratelą państwa, swoisty fundusz ubezpieczeniowy, by z niego korzystać, gdy trzeba będzie jeden z banków wspomóc albo po prostu spłacić wierzycieli po jego upadku. Koniec z ratowaniem banków za publiczne pieniądze?
Bynajmniej. Kłopot w tym, że rocznie do funduszu ma trafiać łącznie zaledwie około miliarda euro. I to mimo że na podatek zrzucać mają się wszystkie banki, zarówno prywatne, jak i będące własnością krajów związkowych, a także bardzo popularne w Niemczech kasy oszczędnościowe. Rząd z jednej strony może twierdzić, że nie przestraszył się protestów sektora finansowego i podatek chce przeforsować w parlamencie. Ale w rzeczywistości ustala go na śmiesznie niskim poziomie. Fundusz ratunkowy przyzwoite rozmiary osiągnie w ten sposób dopiero za kilkadziesiąt lat – i to jeżeli nikt z niego przez tyle czasu nie skorzysta. A przecież tylko ratowanie niemieckiego banku Hypo Real Estate, który stracił fortunę na amerykańskim rynku kredytów hipotecznych, kosztowało dotąd ponad 100 mld euro. Nic dziwnego, że niemiecka opozycja wyśmiewa pomysł rządu.
Bardzo niski nowy podatek bankowy oznacza jedno – to budżet, czyli podatnicy nadal będą musieli służyć pomocą, jeśli kolejny duży bank wpadnie w kłopoty. I to nie tylko w Niemczech, ale we wszystkich innych krajach. Z drugiej strony trudno byłoby bankom, z których wiele wciąż nie wyszło na prostą, kazać płacić po kilka miliardów euro rocznie, aby fundusz ratunkowy szybko osiągnął spore rozmiary. Tym bardziej, że przecież od sektora finansowego oczekuje się szerokiego strumienia kredytów, dzięki którym ożywienie gospodarcze będzie trwałe. Co zatem zrobić?
Jedyne skuteczne rozwiązanie to profilaktyka, czyli czuwanie, aby banki sobie, a co za tym idzie i nam, nie wyrządziły znowu krzywdy. Elementem zmian także w Niemczech są ostrzejsze reguły inwestycyjne i przede wszystkim wymaganie od banków większych kapitałów własnych. Także nasza Komisja Nadzoru Finansowego szuka słabych punktów w polskim systemie (choćby zbyt duża zależność od kredytów hipotecznych w obcych walutach) i wprowadza różne zmiany, ograniczające swobodę banków. Skłonności regulacyjne na pewno mają wiele wad, ale dziś liczy się przede wszystkim jeden cel – uniknąć sytuacji, gdy znów banki trzeba będzie ratować z publicznej kasy. Tym bardziej, że wszędzie jest ona puściutka.