Rynek

Europat

Czy euro umrze?

Dla naszej części Europy rozpad euro to nadal nierealna bajka Dla naszej części Europy rozpad euro to nadal nierealna bajka Franck C. / PantherMedia
W tym roku euro umrze. Tak twierdzi austriacki ekspert Michael Kordovsky, który doradza klientom przerzucenie się na złoto, srebro i waluty krajów bogatych w surowce.

Inni wróżbici są bardziej optymistyczni. Przewidują jedynie rozpad strefy euro na dwa bloki. Z jednej strony mocarze – jak Niemcy czy Holandia, w których znów słychać głosy: własne państwo – własny bank emisyjny – własna waluta. Z drugiej tzw. świnie, PIGS – Portugalia, Italia (a także Irlandia), Grecja i Hiszpania (Spain) – kraje dawniej walut miękkich.

Nie tak miało być. Gdy w 1998 r. Bundestag miał rozstrzygać o wprowadzeniu euro w Niemczech, Helmut Kohl mówił z patosem, że to kwestia wojny i pokoju. Nie bawił się w ekonomiczne szczegóły, lecz roztaczał wielką wizję zjednoczonej Europy jako gwaranta pokoju na kontynencie od wieków nękanym ciągłymi wojnami. Dziś niemieccy eurosceptycy odwracają słowa Kohla. To właśnie euro jest przyczyną przyszłych katastrof!

Taką tezę głosi Günter Hannich w apokaliptycznym pamflecie, który niemieckie księgarnie lokują na widocznym miejscu – „Nadciągająca katastrofa euro. Czy system finansowy zbankrutuje?”. Autor nie jest znanym ekonomistą, wpływowym politykiem czy bankierem. Jest publicystą niszowego pisma „Gospodarka dla Ludzi”. Ale jego książki są czytane. Wyrażają opinię tych, którzy od początku sarkali na Teuro (euro jako symbol drożyzny), a utratę D-marki dziesięć lat temu opłakiwali jako zamach na niemiecką niepodległość.

Swoją fugę narodowego egoizmu Hannich gra na skrajnych rejestrach: „Traktat z Maastricht z 1992 r. to drugi traktat wersalski, bo unię walutową narzucono Niemcom nie licząc się z ich opinią. Jeszcze dziś dwóch na trzech z nich tęskni do D-marki. Euro odbiera suwerenność i jest narzędziem wyzysku Niemiec przez UE. Gdy je wprowadzano, Niemcy wypracowywały 39 proc. zasobów finansowych Europejskiego Banku Centralnego (EBC), a otrzymywały zaledwie 31 proc. Natomiast Francja wypracowywała tylko 12 proc., ale otrzymywała aż 21 proc. Rozbój na równej drodze! To karygodne, że w zamian za zjednoczenie Niemiec Kohl oddał D-markę – tę niemiecką bombę atomową!”.

„Nadciągająca katastrofa...” to manifest anachronicznego już, zdawałoby się, nacjonalizmu D-marki, przed którym tuż po upadku muru berlińskiego przestrzegał Jürgen Habermas. Ale na świadków oskarżenia Hannich powołuje znakomitości. Zaczyna od Keynesa, który przestrzegał przed łączeniem w jedną przestrzeń ekonomiczną krajów o różnych poziomach gospodarczych, powtarzając, że międzynarodowa może być nauka, gościnność, turystyka, ale finanse muszą być państwowe. Potem cytuje wielu krytyków euro z lat 90., zwłaszcza amerykańskich, bo to w USA kpiono na potęgę z eurowaluty. Ale po cichu też jej się obawiano. W 1998 r. Jeffrey Sachs nazwał ją teoretycznym absurdem, bo „niemal wszystkie kraje, które dziś po uszy tkwią w kryzysie, przedtem przyjęły stałe kursy wymiany walutowej”. Rzeczywiście były to lata załamania finansów, najpierw w południowo-wschodniej Azji, potem w Brazylii, Rosji, Argentynie. Wszystkie te kraje – zgodnie z zaleceniem MFW – powiązały swe waluty z dolarem. Teraz – wieszczy Hannich – podobny los spotka kraje, które pozwoliły sobie narzucić eurowalutę.

Kapitalistyczny raj

To prawda, że wprowadzenie euro było decyzją przede wszystkim polityczną. Miało scementować UE i na tyle związać zjednoczone Niemcy z Europą, by po raz kolejny nie próbowały zdobyć hegemonii na kontynencie. Ograniczając suwerenność, euro miało także poszerzyć współdecydowanie w sprawach wspólnoty, dyscyplinować rozrzutnych i wymuszać solidarność biednych i bogatych.

Ale w gospodarce nie ma solidarności nawet w państwie narodowym, jak twierdzi Hannich, a co dopiero w niemiłosiernie zróżnicowanej Europie. Regiony bogate zawsze narzekają, że muszą łożyć na regiony zacofane.

Dlatego zamiast tworzyć wspólną walutę – bez wspólnego państwa i narodu politycznego – należałoby tworzyć więcej różnych stref walutowych, nawet w jednym kraju, na przykład w Niemczech: południową, północną i wschodnią, by poprzez zmienne kursy wymiany móc reagować na nierównomiernie rozkładające się zagrożenia. Nie ujednolicanie, lecz różnicowanie jest lekarstwem na globalny kryzys finansowy, który tak naprawdę dopiero nastąpi, gdy zaczną plajtować całe państwa.

Historia – ciągnie Hannich – się powtarza. Każdy kolejny kryzys finansowy jest silniejszy od poprzedniego. Kryzys 1913 r. był silniejszy niż ten z 1873 r. i przyczynił się do wybuchu I wojny światowej i rewolucji bolszewickiej. Wielki Kryzys lat 1929–31 przewyższył poprzednie i – poprzez Hitlera – spowodował II wojnę. Z kolei w 1989 r. kryzys gospodarczy w bloku wschodnim doprowadził do upadku komunizmu i złudzenia, że teraz wszystko już będzie dobrze, bo Zachód jest w stanie wprowadzić rozbitków do kapitalistycznego raju. Ale raju nie ma. Kryzys bankowy 2008 r. był jedynie przygrywką. Ale pokazał, że rozszerzenie UE na wschód było historycznym błędem, bo doprowadziło UE na skraj bankructwa. Cały ten swój rzekomy wzrost dzięki nowym członkom okazał się bańką mydlaną finansowaną przez gigantyczne zadłużenie.

Diabeł tkwi nie tylko w źle przeprowadzonym przez Kohla zjednoczeniu Niemiec i Europy, lecz również w systemie finansowym, który całe kraje wpędza w pętlę zadłużenia i dramatycznie pogłębia nierówności. Teraz Europejczykom przyjdzie wypić piwo, które im nawarzyli politycy. Najpierw załamanie się euro, a potem całego światowego systemu finansowego. To pociągnie za sobą rozpad UE, wojny i pożogi. Najpierw porzucą euro Włosi, potem Hiszpanie, Portugalczycy i Grecy. W końcu także Niemcy przywrócą D-markę. Jednak ten nagły rozpad eurowaluty jeszcze bardziej pogłębi wciąż przecież trwający globalny kryzys finansowy. Dojdzie do napięć i starć zbrojnych. UE zareaguje na nie dalszym ograniczeniem swobód obywatelskich. Zacznie wprowadzać regionalne stany wojenne z użyciem euro-armii. Europa stanie się dyktaturą. Stanie się tak, jak mówił Kohl, tylko odwrotnie. Euro to żaden wieczny pokój, to rychła wojna! Tako rzecze skrajny katastrofista Günter Hannich. Większość ekspertów nie panikuje, ale się niepokoi.

 

Księżycowa ekonomia

Problem w tym, że w strefie euro zapanowała zaraza – grecka choroba. I znów do debat ekonomicznych wraca historiozoficzny fatalizm. Grecy to od dwóch tysięcy lat lenie i cwaniacy – można przeczytać w prasie niemieckiej. Niemcy to naziści, którzy nie spłacili swych win – odpowiadali Grecy. Ale zgrzyty są jeszcze głębsze. Wraca klasyczne przeciwstawienie kultury śródziemnomorskiej kulturze nordyckiej. Tradycyjnie jakoby rozrzutnych i niezdyscyplinowanych prawosławnych krajów bałkańskich i katolickiej Europy romańskiej – krajom germańskim, z ich purytańską etyką protestancką, sprzyjającą jakoby duchowi kapitalizmu.

Jednak te historiozoficzne klucze zaczerpnięte od Maxa Webera są dziś za proste. Kryzys finansowy zaczął się w 2008 r. w krajach anglosaskich. A współczesny kapitalizm konsumpcyjny niezbyt przypomina weberowskie schematy.

Również nasza słowiańska – czy raczej postkomunistyczna – część UE łamie tradycyjne wzorce. Zwraca na to uwagę premier Litwy, tłumacząc, że to tylko ci z południa uprawiają księżycową ekonomię, podczas gdy my tu, na północy, którzy przeszliśmy przez doświadczenie radzieckie, jesteśmy wytrzymali na niezbędne wyrzeczenia. Podczas gdy Grecy protestują przeciwko nieuchronnym cięciom budżetowym, które oznaczają obniżkę płac o 20 proc., to na Litwie – gdzie kryzys finansowy spowodował załamanie się gospodarki o 18 proc.! – ludzie akceptują ostry program oszczędnościowy. I Litwa (jeśli wszystko pójdzie po jej myśli) będzie mogła przyjąć euro już w 2014 r. „W naszej części Europy – tłumaczy Andrius Kubilius – ludzie nie dają się nabrać na piękne słówka, bo niejeden z nas pamięta obietnice Chruszczowa, że ZSRR niebawem wyprzedzi kapitalistyczny Zachód. Robimy to, co musi być zrobione. Nawet kosztem nieuniknionych wyrzeczeń”.

Grecka choroba

Dla naszej części Europy rozpad euro to nadal nierealna bajka. Nie tylko dla naszej. Theo Weigel, ojciec euro, a przynajmniej jego nazwy, nadal twierdzi, że euro jest polisą ubezpieczeniową Europejczyków. W latach 1990–98 był ministrem finansów w rządzie Kohla i „panem dziur budżetowych”, bo zjednoczenie Niemiec kosztowało dużo więcej, niż oczekiwano. Dziś jest przekonany, że euro bardziej zespoliło Europę niż cokolwiek innego – „gdyby go nie było, to trzy razy dziennie zmienialibyśmy kursy wymiany, rano, w południe i wieczorem” .

Nie tylko Weigel powtarza, że to właśnie dzięki euro w UE nie będzie powtórki kryzysu azjatyckiego z 1997 r. czy rosyjskiego z 1998 r. Tajski baht, koreański won, malezyjski ringgit czy rosyjski rubel były nieformalnie powiązane z dolarem. Natomiast euro nie jest przywiązane do żadnej waluty, więc współcześni spekulanci mają trudniejsze zadanie niż George Soros, który na początku lat 90. tak skutecznie atakował brytyjskiego funta, że aż wypadł on ze wspólnotowego walutowego węża. Euro może tracić czasowo na wartości, ale nie padnie. Mało realny jest też powrót Grecji do drachmy, bo wtedy wprawdzie greckie przedsiębiorstwa łatwiej by eksportowały (po silnej dewaluacji narodowej waluty), ale kraj i tak musiałby swe długi obsługiwać w euro. Stąd wniosek „Süddeutsche Zeitung”: dopóki państwa strefy euro będą pod kontrolą utrzymywać kryzys w Grecji, Hiszpanii czy Portugalii, dopóty euro przetrwa.

Niemniej UE stoi dziś przed podobnym problemem, przed jakim w 2008 r. stanął rząd amerykański: podeprzeć bank Lehman Brothers czy ogłosić jego upadłość. Gdy ogłoszono upadłość, kostki domina zaczęły się przewracać. Stąd obawa przed grecką lawiną.

Grecka choroba – wieloletnie życie ponad stan, korupcja i fryzowanie statystyk – to tylko jedna strona kłopotów strefy euro. Jest w niej 16 krajów o bardzo nierównym potencjale i mentalności ekonomicznej. Przyjmując wspólną walutę, zobowiązano się dotrzymać surowych norm: inflacja i deficyt budżetowy w państwach strefy euro miały nie przekraczać 3 proc. PKB rocznie, a roczne zadłużenie – 60 proc. PKB.

Niebieskie listy z Brukseli

Ale w 2009 r. żaden kraj – poza Finlandią – nie spełniał kryteriów strefy euro. Przeciętny deficyt w całej UE wynosił 6,9 proc. PKB i tylko w Finlandii, Szwecji, Danii, Bułgarii i Estonii nie przekroczył limitów z Maastricht. Natomiast dwucyfrowy deficyt miały: Grecja (12,7), Hiszpania (11,2), Irlandia (12,5) i Wielka Brytania (12,1). Nawet najsolidniejsi nie trzymali się reguł: Niemcy miały 3,4 proc. deficytu, a Holandia – 4,7 proc. Również przeciętne zadłużenie państw członkowskich UE było większe niż dopuszczalne – 73,5 proc., a w strefie euro aż 78,2 proc. Najgorzej wypadają Włochy – 114,6 proc. i Grecja. Natomiast Hiszpania, Luksemburg, Cypr, Holandia, Finlandia, Bułgaria, Słowacja, Słowenia, Dania, Estonia, Łotwa, Litwa, Polska, Rumunia, Szwecja i Czechy utrzymują się, jak Bóg przykazał, poniżej 60 proc. PKB.

Oto paradoks. Dotrzymania reguł pilnują te kraje, które dopiero chcą wejść do strefy euro. Natomiast te, które już w niej są, beztrosko traktują monity, ponieważ wiedzą, że UE nie ma na nich żadnych sankcji. Nawet Niemcy przez całe lata lekceważąco traktowały ostrzegawcze niebieskie listy z Brukseli. Dla sceptyków to kolejny dowód, że wspólna waluta nie scala Europejczyków. W Ameryce – mówią – można było w 1785 r. wprowadzić dolara, bo Amerykanie byli narodem młodym, dla którego wspólny pieniądz był spoiwem równie silnym jak wygrana wojna z Anglią i konstytucja.

Grecki kryzys ponownie zaktywizował tę niemiecką „bandę czworga”, która w latach 90. złożyła protest do Trybunału Konstytucyjnego w Karlsruhe przeciwko rezygnacji z D-marki. Wtedy ich skarga została odrzucona. Jednak po czerwcowym werdykcie Trybunału w sprawie traktatu lizbońskiego, relatywizującego nadrzędność prawa unijnego nad narodowym, nabrali wiatru w żagle. Profesorowie ekonomii Wilhelm Hankel i Joachim Starbatty, prawnik Karl-Albrecht Schachtschneider oraz były dyrektor Banku Centralnego Wilhelm Nölling grożą ponowną skargą nie tylko w Karlsruhe, ale i w Trybunale Europejskim w Strasburgu, gdyby Republika Federalna pospieszyła Grecji z pomocą finansową. „UE jest związkiem państw, a nie państwem związkowym”, mówi Hankel w wywiadach, a traktat z Maastricht wyraźnie zabrania zwalniania za kaucją tych, którzy łamią wspólne ustalenia. To również z obawy przed takimi skargami Angela Merkel oświadcza w mediach, że Niemcy nie będą płacić na Grecję. Przynajmniej bezpośrednio.

Równocześnie grecki kryzys wzmocnił także integracjonistów, nalegających na pogłębienie Unii. Nicolas Sarkozy proponuje stworzenie unijnej polityki gospodarczej w UE, a niemieccy eksperci – wprowadzenie sankcji za łamanie rygorów z Maastricht. To tylko postulaty, bo nadal nie bardzo wiadomo, jak połączyć systemy socjalne, rynki pracy, fundusze emerytalne i kto miałby koordynować politykę gospodarczą. Jednak narasta świadomość, że receptą na kryzys nie jest zasada: ratuj się kto może, lecz: więcej Europy. Może się okazać, że skutek greckiej choroby będzie odwrotny, niż przepowiadają pesymiści. Ani euro się nie rozleci, ani UE nie pogrąży w wojnach domowych. Natomiast państwa członkowskie będą musiały narzucić sobie więcej dyscypliny finansowej i unijnej solidarności.

Europejczycy – konstatuje „Frankfurter Allgemeine” – nie mogą utracić kontaktu gospodarczego z najlepszymi, więc muszą utrzymać euro. „Bez silnych podstaw gospodarczych nie będzie Europy jako mocarstwa światowego. To między innymi dlatego stabilne euro jest tak ważne”. Żeby ino chcieli chcieć...

Polityka 12.2010 (2748) z dnia 20.03.2010; Rynek; s. 45
Oryginalny tytuł tekstu: "Europat"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Interesy Mastalerka: film porażka i układy z Solorzem. „Szykuje ewakuację przed kłopotami”

Marcin Mastalerek, zwany wiceprezydentem, jest także scenarzystą i producentem filmowym. Te filmy nie zarobiły pieniędzy w kinach, ale u państwowych sponsorów. Teraz Masta pisze dla siebie kolejny scenariusz biznesowy i polityczny.

Anna Dąbrowska
15.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną