Wojna o Gruzję to ukryte starcie Rosji i USA. Polska może pomóc w wynegocjowaniu pokoju, jeśli będzie działać przez Unię i powstrzyma się od antyrosyjskiego tonu.
W wywiadzie telewizyjnym kilka miesięcy temu Radosław Sikorski przypominał z dumą, że to on przywiózł Lechowi Kaczyńskiemu pierwszą skrzynkę gruzińskiego wina. Jeszcze jako minister obrony narodowej w rządzie PiS, na długo zanim zmienił barwy i popadł w niełaskę u prezydenta, miał przekonać głowę państwa, że warto zainteresować się małym krajem na Kaukazie, na którym bardzo zależy Amerykanom, a który Europa konsekwentnie lekceważy. Lech Kaczyński poszedł za radą Sikorskiego i uczynił z Gruzji jeden z niewielu priorytetów swojej polityki zagranicznej. Zaczął ją nawet nazywać strategicznym partnerem Polski, choć obu krajów nie łączy żaden formalny sojusz.
Podstawy tego partnerstwa były bardziej personalne niż polityczne. Prezydent Kaczyński woli towarzystwo wschodnich niż zachodnich przywódców, oczywiście pod warunkiem, że są oni prozachodni, a najlepiej antyrosyjscy. Prezydent Gruzji spełniał oba te warunki, poza tym wiedział, jak zaskarbić sobie sympatię jedynego europejskiego polityka, który regularnie przyjeżdżał do Tbilisi: podejmował Kaczyńskiego z wszelkimi honorami, a podczas ostatniej wizyty nadał mu najwyższe gruzińskie odznaczenie. Sam prezydent sprawiał wrażenie, że w Tbilisi – inaczej niż w Paryżu, Berlinie czy Londynie – czuje się doceniany i szanowany.
Ale nie chodziło tylko o dobre samopoczucie. Gruzja miała dać Lechowi Kaczyńskiemu to, co Ukraina dała Aleksandrowi Kwaśniewskiemu – uczynić go krupierem wielkiego geopolitycznego rozdania, które zapewniłoby mu renomę w kraju i posłuch za granicą. Tym rozdaniem miało być wprowadzenie Gruzji i Ukrainy do NATO, za co oba kraje, kluczowe w tranzycie energii z Morza Kaspijskiego do Europy, mogłyby odwdzięczyć się pomocą przy dywersyfikacji polskich źródeł ropy i gazu.