[Rozmowa ukazała się w POLITYCE w lipcu 2009 r. z okazji 40. rocznicy lądowania Apollo na Księżycu]
Marcin Rotkiewicz: – Podobno wyprawa Apolla 11, który wylądował na Księżycu 20 lipca 1969 r., kilka razy była na krawędzi katastrofy?
Prof. David Mindell: – To była bardzo skomplikowana i trudna misja, obarczona ogromnym ryzykiem. Ówczesny prezydent Richard Nixon miał nawet gotowe orędzie do narodu – na wypadek, gdyby astronautom nie udało się powrócić na Ziemię.
Dowódca Apolla 11 Neil Armstrong musiał przejść na sterowanie ręczne, gdyż komputer pokładowy błędnie skierował lądownik Eagle na obszar pełen niebezpiecznych głazów i kraterów.
Rzeczywiście, paliwo już się kończyło i Armstrong musiał szybko podjąć decyzję, w którym miejscu osadzić pojazd. Natomiast ręczne lądowanie było przewidziane od dawna, więc astronauta wcale nie musiał podczas tego manewru zastępować komputera. Nie jest też prawdą, że zawiniła maszyna – problem polegał na wprowadzonych do niej danych. Ekipa przygotowująca misję nie dysponowała wystarczająco dokładną mapą grawitacyjną Księżyca i stąd wzięły się błędy. Na ich skutek Eagel znalazł się ok. 8 km od miejsca, w którym powinien być. Armstrong, który jako pierwszy człowiek stanął na Księżycu, powiedział później, że na skali trudności od 1 do 10 chodzenie po nim oceniłby na 3, a lądowanie na 13. Niewątpliwie była to najbardziej skomplikowana i ryzykowna faza całej wyprawy.
Jednak przynajmniej raz to właśnie komputer omal nie doprowadził do przerwania misji.
Heroiczna walka astronautów z psującym się komputerem to jeden z największych mitów związanych z Apollo 11. Rzeczywiście, 7 minut przed lądowaniem komputer zasygnalizował, że ma problemy z prawidłowym funkcjonowaniem oprogramowania. W ciągu dwóch następnych minut alarm pojawił się jeszcze cztery razy, a maszyna sama się zresetowała.
Jak zareagowali na to astronauci i kontrola naziemna w Houston?
Tętno Armstronga, który natychmiast poinformował Ziemię o kłopotach, błyskawicznie skoczyło ze 120 do 150 uderzeń na minutę. Nie wiedział, co dokładnie się dzieje. W Houston też zrobiło się nerwowo, ale po krótkiej naradzie kontrolerzy nakazali kontynuować lot.
Jak ważny był ten komputer dla całej wyprawy?
Bez niego lot na Księżyc byłby po prostu niemożliwy.
Czy wiemy, co z nim było nie tak?
Owszem. Komputer restartował się pięciokrotnie i to powodowało wyświetlenie komunikatu alarmowego.
Zawiesił się aż kilka razy?
Nie, musiał się restartować, ponieważ zadławił się nadmierną ilością danych.
Dlaczego do tego doszło?
Błąd człowieka, nie maszyny. Popełnił go Edwin Aldrin, który wraz z Armstrongiem znajdował się w lądowniku Eagle. Aldrin był ekspertem od manewrów dokowania, a Eagle po starcie z Księżyca miał połączyć się na orbicie z modułem załogowym, w którym czekał Michael Collins, trzeci z załogi Apolla 11. Podczas dokowania kosmonauci posługiwali się specjalnym radarem. W trakcie lądowania na Księżycu był on niepotrzebny i powinien pozostać wyłączony. Jednak Aldrin zdecydował, wbrew wcześniej ustalonej i przetestowanej na Ziemi procedurze, by radar cały czas działał. Ktoś w Houston, nie uzgadniając tego z innymi zespołami odpowiedzialnymi za misję Apolla 11, zatwierdził tę zmianę. Rezultat był taki, że pamięć komputera została zasypana nadmiarem danych, które napływały z dodatkowego radaru.
I dlatego komputer się resetował.
Tak. W ten sposób radził sobie z informacjami, których nie był w stanie przeanalizować. Po wznowieniu pracy wyłączył zadania o mniejszym znaczeniu, natomiast pozostawił te o najwyższym priorytecie. Warto dodać, że wszystkie statki kosmiczne programu Apollo wyposażone były tylko w jeden centralny komputer. I on nigdy nie zawiódł.
Skąd się zatem wziął mit zmagań astronautów Apolla 11 z zepsutym komputerem?
Dla mediów bohaterski kosmonauta zmagający się z bezdusznym komputerem to bardzo atrakcyjny obrazek. Dołożyli się do tego politycy. Prezydent Nixon uhonorował m.in. Steve’a Balesa, jednego z kontrolerów lotu w Houston, który zdecydował, by kontynuować lądowanie Apolla 11 na Księżycu. W swoim uzasadnieniu stwierdził, że Bales podjął słuszną decyzję w momencie, gdy zawiodła maszyna.
Czyli bohaterami bez skazy mieli pozostać zdobywcy Księżyca?
Bohaterów się nie sądzi. Ale spór o to, kto spowodował problemy podczas lądowania, ma znacznie głębsze korzenie. To przejaw zderzenia dwóch wizji konkurujących ze sobą od samych początków istnienia programu kosmicznego i agencji NASA.
Wizji czego?
Roli człowieka w programie kosmicznym. Było to starcie dwóch środowisk, czy też kultur wewnątrz NASA: pilotów oblatywaczy, skupionych w Society of Experimental Test Pilots (Towarzystwie Pilotów Doświadczalnych), oraz inżynierów początkowo związanych z przemysłem rakietowym. Tym pierwszym zależało, ze zrozumiałych względów, na jak największym udziale pilotów w wyprawach kosmicznych. Natomiast drugie środowisko nie widziało miejsca dla człowieka za sterami pojazdów kosmicznych.
Dlaczego inżynierowie chcieli pozbyć się pilotów?
Bo uważali, że do precyzyjnych manewrów pojazdem kosmicznym przy wielkich prędkościach człowiek się nie nadaje – nie umie tak szybko podejmować decyzji jak komputer. Za symboliczny początek tego konfliktu można uznać pewne wystąpienie Wernhera von Brauna, nazistowskiego inżyniera i współtwórcy rakiety V-2, pracującego po wojnie dla USA. W 1959 r. wygłosił odczyt na zjeździe Towarzystwa Pilotów Doświadczalnych, w którym dowodził, że rozwój techniki kosmicznej i rakietowej doprowadzi de facto do wyeliminowania pilotów. Nie muszę mówić, że zostało to przyjęte lodowato przez pilotów. Chociaż von Braun nie chciał się ich pozbyć całkowicie, ale sprowadzić do roli kontrolerów. Gdyby coś było nie tak i wszystkie automatyczne systemy zawiodły, zadaniem pilota byłoby naciśnięcie czerwonego guzika z napisem „abort”, czyli przerwanie misji. Von Braun i tak złagodził swoje poglądy, bo jeszcze 6 lat wcześniej pisał w książce „Podbój Księżyca” coś innego. W kierunku Srebrnego Globu miała wyruszyć załoga, na której czele stał naukowiec, a nie pilot. Dla tego drugiego w ogóle nie przewidziano miejsca. Wyprawa księżycowa składałaby się wyłącznie z inżynierów, nawigatorów, lekarzy, astronomów, fotografów i mineralogów.
Piloci w końcu postawili na swoim.
Ale nie od razu zanosiło się na ich zwycięstwo. Pierwsze programy kosmiczne – samolot rakietowy X-15, Gemini i Mercury – były bardzo zautomatyzowane, a rola pilotów dość ograniczona. Wyglądało na to, że w programie Apollo będzie podobnie. Dowodzi tego pierwsze zamówienie w ramach przygotowań do lotu na Księżyc – był to kontrakt na zbudowanie centralnego komputera pokładowego!
Co zdecydowało, że piloci wrócili do łask?
Przede wszystkim polityka. Wyprawa na Księżyc miała udowodnić wyższość Ameryki nad ZSRR. Ale nie tylko pod względem techniki. Potrzebowaliśmy też bohaterów. Czy wyobraża pan sobie, by zostali oni dostarczeni na Księżyc przez w pełni zautomatyzowaną rakietę? Jak turyści na statku, niemający specjalnego wpływu na przebieg podróży? Dlatego NASA zdecydowała, że astronauci odegrają ważną rolę w wyprawie na Księżyc.
Znalazło to odbicie w mediach. Na przełomie lat 50. i 60. magazyn „Life” pisał o kosmonautach, używając często określenia „pasażerowie”. Gdy w 1962 r. ten sam „Life” wydał zbiór swoich wcześniejszych artykułów w formie książki, teksty zostały przeredagowane – słowo „pasażer” zniknęło, podobnie jak „kapsuła”, która została zastąpiona „statkiem kosmicznym”. Wszystko po to, by podkreślić kontrolę człowieka nad maszyną.
Czy rzeczywiście wzrosła rola człowieka w programie kosmicznym?
Bardziej w wymiarze propagandowym i symbolicznym niż w rzeczywistości. Paradoksalnie bowiem Apollo 11 był pierwszym latającym pojazdem, nie tylko kosmicznym, który miał centralny komputer, będący jego mózgiem. Co więcej, zwiększenie udziału pilotów było możliwe dzięki... rozwojowi techniki komputerowej! To właśnie zastosowanie w programie Apollo pierwszego komputera cyfrowego umożliwiło dobrą współpracę człowieka z maszyną. Rosjanie nie mogli tego zrobić, ponieważ używali starszej generacji komputerów analogowych, które odpowiadały za niemal cały przebieg lotu i znacznie trudniej było w tym systemie znaleźć miejsce dla człowieka. Można powiedzieć, że maszyny analogowe były mniej elastyczne. Dlatego sowieccy kosmonauci mieli niewiele do roboty, co zresztą skrzętnie wykorzystała amerykańska propaganda. Według niej rosyjski program kosmiczny miał być kolejną odsłoną totalitarnego państwa komunistycznego. Ukazywano sowieckich astronautów jako tych, którym nie wolno niczego dotknąć. Wszystkim rządziły wszechwładne komputery i centrum kontroli lotów na Ziemi. Przeciwnie niż w USA – tu kosmonauci to wolne jednostki, mające wpływ na to, co się dzieje w kosmosie.
Ile było w tym prawdy?
Niewiele. Zwiększenie udziału człowieka w programie Apollo wcale nie było konieczne. Rosjanie natomiast ograniczyli rolę astronautów nie z powodów ideologicznych, ale technicznych.
Czy w ogóle trzeba było wysyłać ludzi na Księżyc?
Nie. Przed Apollo 11 z powodzeniem lądowały na Srebrnym Globie roboty.
Czy było zatem technicznie możliwe wysłanie załogi w pojeździe niemal całkowicie sterowanym przez komputer, bez pilotów?
Jak najbardziej. Powiem panu coś jeszcze – nawet w programie Apollo, zakładającym aktywny udział człowieka, do lotu na Księżyc wcale nie byli potrzebni piloci. Wszystkie zadania mógł wykonać bez problemu np. oficer łodzi podwodnej. Ale wyobraża pan sobie, że na Księżycu lądują marynarze?
Jak pan ocenia z dzisiejszej perspektywy program Apollo?
Cud techniki. Naprawdę.
Dlaczego więc go porzucono?
Znów niewiele do powiedzenia miała racjonalna ocena, ale zdecydowała polityczna kalkulacja. Administracja Nixona uznała, że program Apollo to wizja Johna Kennedy’ego i nie chciała go kontynuować.
A ogromne koszty programu?
Podczas projektowania promów kosmicznych, co było kolejnym wielkim programem NASA, nikt nie zaprzątał sobie głowy porównywaniem kosztów z programem Apollo. Za wahadłowce zapłaciliśmy bardzo, bardzo dużo. W sumie ok. 100 mld dol.
Jak w takim razie ocenia pan erę promów kosmicznych?
Moim zdaniem, jak i innych specjalistów analizujących działalność NASA, to był wielki błąd i marnowanie pieniędzy.
Dlaczego?
Jeśli celem NASA było przygotowywanie misji rozpalających wyobraźnię i stanowiących kolejny krok w podboju kosmosu, to budowanie pojazdu zdolnego jedynie krążyć wokół Ziemi na niskiej orbicie było pomysłem mało ambitnym. Nie osiągnięto też żadnego z celów postawionych przed wahadłowcami – m.in. zdolności do wykonania 60 lotów rocznie. Ponadto były one potwornie niebezpieczne.
Czy promy kosmiczne to był także triumf lobby pilotów?
Z grubsza można tak to widzieć. Wielu spośród nich nie chciało lądować w kapsule na oceanie, jak sardynki zamknięte w puszce, ani oddawać kontroli komputerom. Dostali więc to, co chcieli – kosmiczny samolot. Ponadto NASA, by zapewnić sobie dopływ środków, poszła w sprawie wahadłowców na różne bzdurne kompromisy – m.in. z lobby wojskowym. Czy wie pan, dlaczego skrzydła promów kosmicznych są tak duże, znacznie większe niż potrzeba?
Nie mam pojęcia.
Ponieważ Siły Powietrzne USA chciały, by wahadłowiec mógł pokonać dużą odległość lotem szybowca, gdyby został wysłany z misją wojskową i znalazł się nad terytorium wroga. Nigdy z tej możliwości nie skorzystano.
A co z Międzynarodową Stacją Kosmiczną?
To kolejny przykład błędnej strategii. Nie wykonuje się tam żadnych ambitnych zadań.
W jakim kierunku w takim razie powinna pójść w latach 70. NASA?
Kontynuować program Apollo. Nawet jeśli Księżyc nie byłby już celem, to rakieta Saturn V stanowiła wspaniałe osiągnięcie techniki, zdolne zrealizować jeszcze ambitniejsze cele. Gdybyśmy wykorzystali pieniądze przeznaczone na promy kosmiczne oraz stację orbitalną na przygotowanie wyprawy na Marsa, pewnie byśmy już tam byli.
NASA za czasów prezydentury George’a W. Busha rzuciła hasło załogowego lotu na Marsa, a wcześniej powrotu na Księżyc. Miał powstać, jak określił to ówczesny szef amerykańskiej agencji kosmicznej, „Apollo na sterydach”, czyli ulepszona wersja programu z ubiegłego wieku. To dobry pomysł?
Z punktu widzenia technicznego i czysto naukowego odpowiedź jest prosta: nie. Możemy bardzo dokładnie zbadać Marsa i inne planety, wystrzeliwując w kosmos wyłącznie roboty. Jedyny powód, dla którego sami chcemy tam polecieć, to nasza duma. Udział ludzi rozpala wyobraźnię, ma wartość propagandową dla polityków, astronauci stają się bohaterami narodowymi i symbolami ludzkiej współpracy.
Być może są jakieś racjonalne powody, by powrócić na Księżyc, ale jeśli miałoby to polegać wyłącznie na wystrzeleniu pojazdu większego niż Apollo i z liczniejszą załogą, to ja w tym sensu też nie widzę. Nie sądzę, by NASA należycie przeanalizowała wszystkie za i przeciw dotyczące ponownego lądowania na Srebrnym Globie.
Co zatem zrobi nowa administracja prezydenta Baracka Obamy?
Myślę, że dokona takiej analizy. Przede wszystkim kosztów.
W maju 2009 r. został powołany nowy szef NASA Charles F. Bolden. To pilot doświadczalny, astronauta i dowódca promów kosmicznych. Czyżby kolejne zwycięstwo lobby pilotów?
Nie wiem... Mam nadzieję, że pod jego kierownictwem agencja nie popełni tylu koszmarnych błędów jak podczas ostatnich trzech dekad.
Prof. David A. Mindell wykłada historię inżynierii i przemysłu w Cambridge, USA. Jest również dyrektorem programu Science, Technology and Society na tej uczelni. W 2008 r. ukazała się jego książka „Digital Apollo. Human and Machine in Spaceflight” (Cyfrowy Apollo. Ludzie i maszyny w historii lotów kosmicznych).