Na tropie marcowych grzybiarzy
Felczerzy archeologii. Kto kopie za mało i o co ta cała afera. Wyjaśnia poszukiwacz amator
Jestem jednym z tych poszukiwaczy, którzy dobrze odnajdują się w obecnym wymagającym uzyskiwania pozwoleń administracyjnych porządku prawnym. Detektorystyką zajmuję się z żoną od wielu lat. Staramy się, aby nasze odkrycia zostawiały ślad nie tylko w postaci sprawozdań, ale także publikacji. Wspieramy też znajomych archeologów w prowadzonych przez nich badaniach, więc miejsc do realizowania hobby w sposób legalny mamy wystarczająco wiele. Działania Polskiego Związku Eksploratorów (PZE) zmierzające do liberalizacji przepisów, jak i kolejne fazy coraz ostrzejszej jego debaty ze środowiskiem naukowym obserwowałem z boku. Nie oznacza to jednak, że nie dostrzegam pewnych mankamentów obecnego systemu prawnego, a także uproszczeń pojawiających się w wymianie zdań na ten temat.
Sieć na odkrycia
Agnieszka Krzemińska w tekście „Nasi już tu byli” przytacza argumenty przedstawicieli ministerstwa o rzekomo miliardowych kwotach, które będą w wyniku przygotowywanej nowelizacji ustawy o ochronie dziedzictwa przeznaczane na nagrody dla poszukiwaczy. Naukowcom towarzyszy obawa, że poszukiwacze będą zarabiać na polskim dziedzictwie. Ale możliwość nagradzania takich intencjonalnie działających osób od dawna istnieje w polskim prawie i nowela jedynie przenosi ją z rozporządzenia do ustawy. I co? I nic. Bo takie nagrody pieniężne nie są i nie byłyby obligatoryjne. Konserwator nadal miałby narzędzie w postaci dyplomu. Łatwo zgadnąć, z której możliwości korzystałby częściej.
Zdecydowana większość detektorystów do swojego hobby dopłaca i nie traktuje go zarobkowo, chociaż nieliczni „monetyzują” pasję, zakładając kanały na YouTube, prowadząc sklepy ze sprzętem do poszukiwań itd.