Nauka

Wina bobra? „Podejrzewam, że Tusk bardziej niż ekspertów słucha Kosiniaka-Kamysza”

Bóbr Bóbr Mark Ma / Unsplash
Magazynują więcej wody niż wszystkie programy rządowe, walczą z powodziami i suszami. Łączą się w pary na całe życie, są rodzinne i wszystkim wokół nich żyje się lepiej. I też ucierpiały w powodzi, dzięki premierowi podwójnie. Czy Donald Tusk miał rację i dlaczego w Polsce bobry nigdzie nie są bezpieczne, tłumaczy Roman Głodowski, współczesny bobrowniczy.

ANNA S. KOWALSKA: – Trzeba wybierać między miłością do zwierząt a bezpieczeństwem miast, wsi i wałów?
ROMAN GŁODOWSKI: – Nie trzeba, można to wszystko pogodzić. Ale najpierw trzeba te zwierzęta poznać. Gdy poznamy biologię danego gatunku, zorientujemy się, co np. takie bobry robią w przyrodzie, jak funkcjonują, czy i gdzie budują swoje nory, okaże się, że nie tylko nie ma potrzeby z nimi walczyć, ale wręcz należy je doceniać i wspierać – żeby mogły sobie w spokoju żyć i robić to, co robią od zawsze. A my czerpać korzyści z ich działalności, bo są gigantyczne. I przeliczalne na pieniądze.

Premier powiedział, że „potrzeba szybkich zmian, jeśli chodzi o obecność bobrów na wałach” – co mógł mieć na myśli?
Podejrzewam, że rząd korzysta tu z doradztwa Władysława Kosiniaka-Kamysza i jego środowiska, bo wypowiedzi premiera to kalka tego, co słyszymy od rolników. A rolnicy nie lubią bobrów, bo zalewają im uprawy – albo im się wydaje, że im zalewają uprawy. No i myśliwych, choć myśliwi oficjalnie nie chcą polować na bobry.

Czytaj także: Inżynierowie pod ostrzałem. Bobry walczą z suszą, a ludzie z bobrami

Nie chcą bobra na liście gatunków łownych?
Nie, bo musieliby wtedy płacić odszkodowania za ewentualne szkody, jakie bobry mogłyby poczynić. Za to bardzo chętnie przytuliliby parę baniek za zredukowanie ich populacji, bo wtedy mogliby sobie postrzelać do kolejnego gatunku, nie mając go na liście gatunków łownych, czyli bez zobowiązań.

Donald Tusk niestety nie słucha ekspertów.

Reklama