KATARZYNA CZARNECKA: – Mordercy. W ten sposób wy, socjolingwiści, mówicie o niektórych językach.
JUSTYNA OLKO: – Tak. Chociaż pamiętamy przy tym, że to nie języki są problemem, tylko sposób ich stosowania – motywowany politycznie czy ideologicznie.
W badanej przez panią Ameryce Łacińskiej mordercą byłby hiszpański?
Tak, wypiera rdzenne języki, ale wbrew powszechnym przekonaniom nie w czasach bezpośrednio po hiszpańskiej konkwiście. Wtedy polityka korony hiszpańskiej była całkiem racjonalna – zależało jej na konkretnych celach związanych przede wszystkim z kontrolą terytorium, efektywnym ściąganiem podatków i chrystianizacją. Zdawano sobie sprawę, że to niemożliwe bez lokalnych języków takich jak nahuatl, będącego ówczesną lingua franca. Europejczycy albo więc te języki poznali, albo korzystali z tłumaczy. A nawet kiedy w końcu pojawiły się akty prawne narzucające hispanizację, to zarządzanie kolonią okazało się tak nieefektywne, że rzadko wprowadzano je w życie.
My raczej zadajemy sobie pytanie, czy zagrożeniem dla lokalnej różnorodności nie był właśnie język nahuatl. Wiemy z kolonialnych map i różnego rodzaju rejestrów czy dokumentów kościelnych i administracyjnych, że na przykład w górach stanu Puebla, gdzie mówiono językami totonackim i otomi, do kontaktów z władzami używano tylko nahuatl i hiszpańskiego. Nahuatl jest obecnie używany na obszarach, gdzie wedle dokumentacji historycznej nie było go jeszcze w XVIII w. Może był to efekt przemieszczenia ludności, może zmiany językowo-kulturowej – nie mamy jeszcze jednoznacznych odpowiedzi na to pytanie. Jednak fakt, że do dziś spotykamy regiony, gdzie nahuatl współistnieje z innymi językami rdzennymi, wskazuje, że był dla wielojęzyczności rdzennej mniej groźny niż hiszpański.