Księżyc nie dla ludzi
Księżyc nie dla ludzi. Amerykanie znów chcą polecieć. Tylko po co?
W USA było już późne popołudnie, kiedy 13 grudnia 1972 r. astronauta Eugene Cernan, dowódca misji Apollo 17, postanowił wygłosić bardzo krótką mowę na Księżycu. Za chwilę miał wejść po drabince do lądownika Challenger i w ten sposób stać się ostatnim – jak do tej pory – człowiekiem, który stał na największym satelicie Ziemi. Na tę okoliczność przygotował kilka podniosłych zdań. Mówił m.in., że opuszcza Srebrny Glob z nadzieją, iż ludzkość wróci na niego w nieodległej przyszłości.
Przerwa okazała się jednak bardzo długa.
Naukowiec w załodze
Wyprawa Apollo 11 z lipca 1969 r. przeszła do historii jako jedno z najbardziej doniosłych i spektakularnych wydarzeń w dziejach. Dlatego wiele osób zapamiętało nazwisko Neila Armstronga, pierwszego człowieka, który postawił stopę na Księżycu, i jego zdanie o „małym kroku dla człowieka, ale wielkim skoku dla ludzkości”.
Z Apollo 17 jest inaczej. Mało kto wymieni choćby jednego jej uczestnika. Nawet Amerykanie, bo ich entuzjazm do księżycowych misji dość szybko opadł. Z wyjątkiem Apollo 13, którego lot omal nie skończył się tragedią, kolejne, udane już lądowania na Srebrnym Globie i spacery astronautów prezentowały się na ekranach telewizorów niemal identycznie, a większości ludzi nie interesowały naukowe szczegóły misji. Pierwszy krok Armstronga śledziło na żywo ponad pół miliarda widzów na całym świecie. Ostatni spacer ludzi po Księżycu nie znalazł się nawet na czołówkach wieczornych wiadomości największych amerykańskich stacji telewizyjnych.
Tymczasem misja Apollo 17 okazała się wyjątkowa nie tylko dlatego, że była ostatnia. Astronauci Eugene Cernan i Harrison Schmitt (Ronald Evans, trzeci członek załogi, pozostał w module dowodzenia na okołoksiężycowej orbicie) pobili wiele rekordów poprzedników.