Dziki Polak wśród „dzikich”
Bronisław Malinowski, dziki Polak wśród „dzikich”. Ciemna strona słynnego badacza
Maj 1916 r. Do brzegów Kiriwiny – największej wyspy Archipelagu Trobrianda położonego na zachód od południowego krańca Nowej Gwinei – przybija łódź. Siedzi w niej biały, wysoki, szczupły jak tyczka mężczyzna o łagodnym wyrazie twarzy i przenikliwym spojrzeniu. Ma na sobie białą kolonialną marynarkę, hełm korkowy, krótkie spodnie i – obowiązkowo – wysoko zaciągnięte skarpetki. Schodzi na plażę. Pomocnicy wyładowują kilka olbrzymich skrzyń. Pierwsze zawierają puszki z wieprzowiną, śledzie, potrawkę z zająca, rosół, musztardę francuską, kakao i leki. Przybysz z dalekiej północy pochodzi z rodziny ziemiańskiej, więc nie może się obyć także bez kilku przedmiotów „człowiekowi cywilizowanemu” niezbędnych. Dlatego w następnych skrzyniach znajdują się brezentowa wanna, umywalka z toaletką, zegar ścienny, dywan, pościel, stolik i krzesła oraz lampa.
„Wyobraź sobie czytelniku, że znalazłeś się nagle z całym swym ekwipunkiem, sam na tropikalnej plaży w pobliżu wioski tubylców, podczas gdy statek czy łódź, która cię tu przywiozła, odpływa i znika na widnokręgu” – pisze później.
W tym czasie antropologowie pracują przede wszystkim zza biurka. Ich zdaniem rolą badacza jest zbierać informacje od misjonarzy, kolonialnych urzędników, handlarzy albo żeglarzy, porównać je ze starszymi relacjami zawartymi w źródłach pisanych, a w końcu wszystko to zinterpretować. Bronisław Malinowski uważa, że trzeba być w terenie. Zyskiwać wiedzę podczas długotrwałego kontaktu z interesującą badacza społecznością. Dlatego jako jeden z pierwszych wstał, zatrzasnął drzwi do gabinetu, wyrzucił klucz. I rozbił namiot w środku wioski na małej wyspie na Morzu Salomona.
Przez kolejne miesiące uczy się języka kiriwińskiego, zmaga się z upałami i komarami.