Pandemia Covid-19 sprawiła, że jeszcze mocniej nacisnęliśmy na hamulec populacyjny. Demografowie w wielu krajach coraz częściej mówią o baby bust, czyli krachu urodzeniowym. Również Polska w sposób drastyczny doświadcza tego zjawiska: jak wynika ze wstępnych szacunków GUS, w 2021 r. przyszło u nas na świat najmniej dzieci od czasu drugiej wojny światowej. Podobna sytuacja panuje w większości krajów wysoko rozwiniętych, gdzie brak poczucia bezpieczeństwa ekonomicznego i zdrowotnego błyskawicznie przekłada się na decyzje reprodukcyjne par. W USA szacują, że w 2021 r. liczba urodzeń była niższa o około ćwierć miliona w porównaniu z 2019 r.
Większość demografów spodziewa się wzrostu liczby urodzeń po zakończeniu pandemii. Z amerykańskich badań wynika np., że jedna trzecia kobiet mówi o niedużej zwłoce w podjęciu decyzji o posiadaniu dziecka – do czasu ustabilizowania się sytuacji. Ale nawet jeśli dojdzie do odbicia, to będzie to krótkotrwały epizod, który nie odwróci generalnego trendu, czyli wyraźnego wyhamowania tempa wzrostu demograficznego na świecie. Jedynym wyjątkiem od tej reguły pozostaje część krajów Afryki Subsaharyjskiej i Azji. Wszędzie indziej walec demograficzny powoli zwalnia.
Nowi poddani
Na początku byliśmy nieliczni. Gdy 10 tys. lat temu szybki wzrost temperatur położył kres epoce lodowcowej, którą zastąpił łagodny holocen, populacja Homo sapiens liczyła od jednego do kilku milionów osobników. Przed 5 tys. lat, gdy faraonowie zakładali Egipt, mogło nas być już 30–50 mln, w czasach Chrystusa – ok. 200 mln, a kiedy Krzysztof Kolumb odkrywał Amerykę w 1492 r., nasza populacja liczyła prawdopodobnie już pół miliarda. Są to oczywiście szacunki – globalne statystyki liczby mieszkańców to pomysł z zeszłego wieku.