A jeśli wyciągnie, to znowu będą spóźnione. Był czas, aby zminimalizować skutki tej tzw. czwartej fali, czyli spodziewanej jesienią zwyżki nowych zakażeń. Przy wciąż niewielkim odsetku zaszczepionych (wszak dopiero niedawno przekroczyliśmy próg 51 proc., ale w młodszych grupach wiekowych sytuacja wygląda dużo gorzej, zaszczepiono np. tylko 13 proc. nastolatków) ogniska zachorowań na covid w województwach wschodnich – zwłaszcza lubelskim i podlaskim – zwiastowały niepokojącą tendencję już od początku października.
Można było wtedy wprowadzić lokalne obostrzenia, a jeszcze lepiej ograniczyć niezaszczepionym dostęp do miejsc, gdzie odbywa się najłatwiejsza transmisja wirusa. Przespano ten moment, choć Rada Medyczna (szkoda, że tylko nieformalnie) popiera rozwiązanie francuskie, czyli posługiwanie się certyfikatami covidowymi, dającymi prawo wstępu do miejsc użyteczności publicznej.
Rząd zrezygnował również z obowiązku szczepień dla personelu medycznego, nie procedował ustawy dającej pracodawcom prawo weryfikowania statusu uodpornienia wśród pracowników – nie zrobił na razie nic, co utrudniałoby rozprzestrzenianie czwartej fali. Apele ministra zdrowia Adama Niedzielskiego i jego rzecznika, by nosić maseczki i pamiętać o regułach sanitarnych wprowadzonych półtora roku temu, to przecież za mało. Nawet wierny tej władzy elektorat kpi z takich zaleceń i uważa, że nic złego się nie dzieje. A co może się stać?
Czytaj też: Wirus zbiera żniwo, a władza śpi
Covid-19. Rząd ma cel, by grać na przeczekanie
Znowu będziemy mieli ograniczony dostęp do szpitali i przychodni, ponieważ napływ chorych z covid (nawet z lżejszym przebiegiem tej infekcji) ograniczy sprawność całego systemu ochrony zdrowia.
Pacjenci zaczną oczywiście utyskiwać na personel medyczny i mam wrażenie, że władzy na tym bardzo zależy, gdyż w obliczu protestu medyków, jaki cały czas tli się w całym kraju, każda metoda – z punktu widzenia rządu – jest dobra, aby osłabić poparcie społeczne dla strajkujących. Gdy izby przyjęć znowu zaczną pękać w szwach, a przed nimi pojawią się kolejki karetek i otworzą szpitale tymczasowe, będą potrzebni wszyscy do pracy, więc zniknie sprzed kancelarii premiera białe miasteczko, a postulaty lekarzy, pielęgniarek i ratowników rozpłyną się w covidowej mgle.
Taki scenariusz jest więc po myśli Mateusza Morawieckiego i ministra zdrowia – może dlatego ze spokojem (udawanym?) patrzą na rozwój epidemicznych wypadków, nie podejmując żadnych decyzji, które mogłyby ograniczyć skalę dalszych wzrostów zakażeń?
Czytaj też: W warszawskich szpitalach już brakuje miejsc
Pediatria już pęka w szwach
A tymczasem źle się dzieje nie tylko na oddziałach covidowych, ale też pediatrycznych. Dzieci to przecież ta grupa populacji, która nie może być jeszcze szczepiona (choć zmieni się to w niedługim czasie). Ale w odróżnieniu od ubiegłego roku korzysta z nauki stacjonarnej w szkołach podstawowych, gdzie dochodzi do coraz większej liczby zakażeń (również nie wszyscy nauczyciele są zaszczepieni), a młodsze roczniki mają ze sobą kontakt w przedszkolach i żłobkach.
Nie chodzi już nawet o to, że jak co rok jesień sprzyja innym wirusom sezonowym, ale po ubiegłorocznym lockdownie lekarze zwracają uwagę na epidemie wyrównawcze. – Nie lubię mówić, że pracuję już ponad 20 lat, ale nigdy dotąd nie obserwowałem tylu zakażeń typowo zimowych od początku września – przyznaje dr Adam Hermann, ordynator oddziału pediatrii Szpitala Specjalistycznego im. F. Ceynowy w Wejherowie. Czym to tłumaczy? – Brak kontaktu dzieci między sobą ogranicza transmisję wirusów. Zazwyczaj ich wymiana następuje przez cały rok i dzieci stopniowo przechodzą infekcje, nabierając odporności. W tym roku nastąpiła kumulacja transmisji i stąd proporcjonalnie większa liczba zakażeń z nasilonymi objawami. W czasie lockdownu liczba zakażeń wirusowych była zdecydowanie mniejsza. Obecnie możemy mówić o lokalnych epidemiach wyrównawczych.
A co to ma wspólnego z covid i obecną falą pandemii? Przepełnienie oddziałów znacząco zwiększa ryzyko nabycia dodatkowych infekcji, coraz częściej pojawiają się też zakażenia wspólne: SARS-CoV-2 i RSV oraz innych zarazków typowych dla górnych dróg oddechowych. Nie jest bowiem prawdą, że wirusy te konkurują o komórki gospodarza i nawzajem się wypierają. Zaprzeczał temu prof. Tomasz J. Wąsik, kierujący Katedrą i Zakładem Mikrobiologii i Wirusologii Wydziału Farmaceutycznego Śląskiego Uniwersytetu Medycznego, w niedawnej rozmowie na łamach „Polityki”: – Zdarza się taka sytuacja dla wirusów różyczki i echowirusa typ 11, odpowiedzialnego za wysypki z gorączką; jeśli komórka ulegnie zakażeniu różyczką, nabiera odporności na zakażenie echowirusem. Natomiast rynowirusy wnikają do komórek przy udziale białek ICAM-1, które są prezentowane na nabłonku górnych dróg oddechowych, stąd przy przeziębieniu katar i ból gardła. Koronawirus używa do tego zupełnie innych białek, ACE-2, atakując głównie pneumocyty i makrofagi płucne, czego skutkiem są uszkodzenia płuc.
Czytaj też: Kogo „złapie” delta? Jest superszybka
Pozoranctwo bronią PiS w pandemii
Jest jeszcze jeden aspekt niebezpieczny w pandemii dla hospitalizowanych dzieci, na który zwróciła uwagę prof. Krystyna Bieńkowska-Szewczyk, kierująca Zakładem Biologii Molekularnej Wirusów Międzyuczelnianego Wydziału Biotechnologii w Gdańsku – brak możliwości prawnych, by pytać personel i studentów medycyny, pojawiających się regularnie na oddziałach, o ich status zaszczepienia. Jej zdaniem to bardzo groźne, kiedy takie niezaszczepione osoby mają kontakt z chorymi dziećmi, zwłaszcza gdy cierpią one na upośledzoną odporność. Ale czy można spodziewać się, że ktoś, kto jest przeciwnikiem szczepień, będzie miał dość oleju w głowie, by samemu odstąpić od zbliżania się do chorego pacjenta?
Takich przykładów można zresztą znaleźć dużo więcej. Rząd, ignorując obowiązek szczepień w niektórych grupach zawodowych (personel medyczny, nauczyciele), a nawet uchylając się przed wprowadzeniem odgórnych ograniczeń dla antyszczepionkowców, stwarza doskonałe warunki do rozwoju pandemii, nie ponosząc za to jak na razie żadnej odpowiedzialności. Trudno nie zgodzić się z posłem Andrzejem Sośnierzem, że cała ta walka instytucji państwowych z koronawirusem polega na działaniach pozorowanych, a brak konsekwencji (np. w kwestii obowiązku noszenia maseczek) sprzyja ogólnemu rozprężeniu. Obywatele nie traktują takiego państwa poważnie.
Dziś wrocławska „Gazeta Wyborcza” napisała o postanowieniu sądu rodzinnego, który musiał rozstrzygnąć spór między rozwiedzionymi rodzicami w sprawie zaszczepienia 13-letniego syna. Ojciec był za, matka przeciw – i to jej decyzja „wygrała”, ponieważ w ustnym uzasadnieniu sędzia powołał się na brak obowiązku szczepień (a skoro go nie ma, to nie można go nakazać). Oto kolejny dowód na to, że bez dobrze skonstruowanych zapisów prawnych na czas pandemii (czego Prawo i Sprawiedliwość nie dopełnia notorycznie od półtora roku) nie uda się zapanować nad brakiem obywatelskiego rozsądku i zachowania skrajnie nieodpowiedzialne będą brały górę nad zaleceniami roztropnych lekarzy. Bo niestety nawet w tej grupie zawodowej – o czym świadczą niektóre wypowiedzi w mediach społecznościowych – zdarzają się tacy, którzy dawno z medycyną i faktami stracili kontakt.
Czytaj też: Przełom w leczeniu covid-19? Jest pierwsza tabletka