WOJCIECH MIKOŁUSZKO: – Rok temu nad Biebrzą miał miejsce gigantyczny pożar. Czy należała pani do grupy aktywistów ekologicznych, którzy wówczas „byli na miejscu, kręcili filmiki i straszyli w swoim stylu”?
KATARZYNA RAMOTOWSKA: – A ktoś tak o mnie powiedział?
To było ogólne sformułowanie, bez przytaczania konkretnych nazwisk. Użył go Jacek Liziniewicz w artykule „Nad Biebrzę wróciło życie” opublikowanym w kwietniu przez „Gazetę Polską”.
Rzeczywiście, niektórzy wrzucają mnie do szuflady aktywistów ekologicznych. My jednak – mam tu na myśli głównie Fundację dla Biebrzy – byliśmy na pierwszej linii pożaru. Pomagaliśmy gasić fizycznie, wysyłaliśmy prywatne auta do przerzucania strażaków, zbieraliśmy fundusze, by na bieżąco dokupywać najpotrzebniejszy sprzęt gaśniczy, koordynowaliśmy akcję zbierania sprzętu i żywności strażakom oraz na bieżąco to rozwoziliśmy. Zapominaliśmy, jak się nazywamy. Ale dobrze, przyznam się: rzeczywiście, po tygodniu pożaru zmusiłam się do nagrania filmiku. Jednego. Trzysekundowego.
W artykule można przeczytać, że latem, parę miesięcy po pożarze, „park eksplodował życiem”. Też to pani zauważyła?
Pożar zawsze kończy się bardzo dużym dopływem związków mineralnych i tym samym użyźnia teren. Każdy przyrodnik wiedział więc, że pogorzelisko wybuchnie zielenią. Oczywiste było, że nad Biebrzą pojawi się życie. Pytanie tylko: jakie życie?
Autor artykułu powołuje się na bardzo rzetelny raport „Biebrza po pożarze” [szczegóły raportu w ramce]. Na pogorzelisku badacze odkryli na przykład chrząszcza Lepturalia nigripes, którego nie widziano w Polsce od 80 lat.
To gatunek pirofilny, czyli ogniolubny.