Dlaczego w Wigilię będzie można wyjść na pasterkę, ale w noc sylwestrową nie wolno nigdzie się ruszyć? Dlaczego nie skorzystamy w galeriach handlowych z poświątecznych wyprzedaży w sklepach z odzieżą, ale artykuły drogeryjne i kosmetyki będzie można sprzedawać tak jak żywność? Dlaczego ozdrowieńców dotykają te same restrykcje związane z zakazem przemieszczania się i spędzania zimowych ferii co pozostałych? Dlaczego w ogóle nazywamy feriami dwa tygodnie przymusu siedzenia w domu, skoro hotele i stoki narciarskie pozostaną zamknięte? Dlaczego ci, którzy mieszkają niedaleko gór, nie będą mogli robić jednodniowych wypadów na narty, jeśli ryzyko zakażenia na świeżym powietrzu jest dużo mniejsze niż w pomieszczeniach zamkniętych?
Sam nie znam odpowiedzi na te pytania. Wiem natomiast, w jak trudnym położeniu są ci, którzy mając świadomość katastrofalnych skutków takich decyzji dla wielu branż gospodarki, wybierają mniejsze zło, próbując ograniczyć rozprzestrzenianie się epidemii.
Czytaj też: Narodowe strategie szczepień na covid
To jeszcze nie jest koniec epidemii
Wraz z codziennie napływającymi informacjami z frontu szczepionkowego – zarówno z zagranicy, jak i licznych propagandowych konferencji organizowanych przez polski rząd – być może wielu z nas poczuło, że nie ma się już czym przejmować. Za góra dwa, trzy miesiące covid odejdzie w zapomnienie, bo przecież tyle się dziś mówi o tym, że ludzkość ze szczepionkami przystąpiła do kontrofensywy i znaleźliśmy remedium i poradzimy sobie z epidemią raz na zawsze (o kontrofensywie i remedium mówił 15 grudnia premier Mateusz Morawiecki, informując o szczegółach Narodowego Programu Szczepień przeciwko SARS-CoV-2).
Hola, hola! Niech nikogo nie zmyli ta mniejsza niż w listopadzie liczba nowych zakażeń, jaką podaje w raportach Ministerstwo Zdrowia. Niech nikt nie sądzi, że szczepionka, która zacznie być na przełomie roku podawana samemu personelowi medycznemu, okaże się lekiem na wirusa. Bo w rzeczywistości wcale nim nie jest i nie po to została odkryta, aby wirusa zniszczyć – lecz by nas na niego uodpornić, a to spora różnica.
Zanim jednak o uodpornieniu zbiorowym będzie można mówić, miną nie dwa, a nawet trzy miesiące, ale co najmniej pół roku. I to przy założeniu, że ci wszyscy, którzy dziś kwestionują decyzje ministra zdrowia, ochoczo zapiszą się na szczepienie, by jak najwięcej ludzi w jak najkrótszym czasie mogło wytworzyć przeciwciała, dzięki którym – po osiągnięciu odporności zbiorowiskowej na poziomie kilkudziesięciu procent – będzie można myśleć o zdjęciu rozmaitych restrykcji.
Na pewno nie można tego robić zbyt wcześnie, jeśli zaszczepi się tylko kilka czy kilkanaście procent społeczeństwa. Bo jeszcze raz powtórzę: szczepionka nie zabija koronawirusa, lecz daje mu jedynie mniej szans na pokonanie swoich ofiar.
Czytaj też: Koronawirus i szczepienia. Czy Polacy ufają nauce
Dotrwać w zdrowiu do masowych szczepień
Nie tylko Polska zaostrzyła reguły życia w okresie świąteczno-noworocznym. To, co nas różni od sąsiadów i wielu krajów w Unii Europejskiej, można nazwać próbą lawirowania między niepsuciem przedświątecznych przygotowań (wszak galerie handlowe otwarto nawet w niedziele) a spełnieniem życzeń epidemiologów. Ci zaś przestrzegają, iż grudniowe rozluźnienie – na fali świątecznej atmosfery i wspomnianych sygnałów, że zaczęto już na świecie szczepić przeciwko covid – może nam się odbić czkawką za trzy/cztery tygodnie. Tak jak mieliśmy gwałtowną zwyżkę zachorowań na przełomie października i listopada po powrocie z wakacji do pracy, uczelni i szkół.
Więc jeśli na przełomie stycznia i lutego oraz w kolejnych tygodniach miałby się spełnić ten ponury scenariusz nadejścia trzeciej wysokiej fali zakażeń, to nici z harmonogramu narodowej strategii szczepień, gdyż nie można podawać szczepionek osobom podczas infekcji. Zamysł ministra zdrowia, który w czwartek ogłosił ogólnopolską kwarantannę (rzecz jasna „narodową”), jest najwyraźniej taki: zamykamy ludzi w domach na trzy tygodnie przed rozpoczęciem akcji masowych szczepień, aby mogło z nich już w pierwszym terminie jak najwięcej osób skorzystać.
Pytanie, czy obywatele ten szlachetny ruch ze strony władzy, która chce ich suchą stopą przeprowadzić przez zimowy czas aktywności koronawirusa, odpowiednio docenią i będą chcieli ze szczepionek w ogóle skorzystać. Bo na razie z deklaracji i sondaży wygląda na to, że ludzie nie wytrzymują lockdownu, mają serdecznie dość kwarantanny i wszelkich ograniczeń, ale nie chcą sobie pomóc i krytykują szczepionki, zanim choćby ich jedna paczka przyjechała do Polski.
Czytaj też: Skąd dramatyczne wahania liczby infekcji covid-19
Święta rozbiją bańkę społeczną
Oficjalna liczba potwierdzonych w Polsce zakażeń przekracza 1,1 mln, ale według szacunków opartych na modelach matematycznych już 7–8 mln osób zetknęło się w naszym kraju z koronawirusem. To mniej więcej 20 proc. społeczeństwa. Odsetek ten jest bardzo ważny, bo przy takim poziomie epidemia na moment wygasa, gdyż wirus przenoszony na drodze kropelkowej wyczerpał dostępne zasoby kontaktów społecznych i szuka teraz nowych możliwości, by z jednego zamkniętego środowiska przeskoczyć do nowego.
Epidemiolodzy nazywają to bańkami społecznymi, czyli siecią kontaktów rodzinno-towarzyskich. Im sieć ta jest skromniejsza, tym mniejsze ryzyko zakażenia. Przy 20 proc. populacji, które w objawowy lub bezobjawowy sposób przebyły infekcję, gros ludzi z pojedynczych baniek już sobie nie zagraża, ale jeśli dojdzie do ich wymieszania (co może wydarzyć się podczas świąt, kiedy ludzie zaczną odwiedzać się nawzajem, i podczas kolejnych dni noworocznych sprzyjających towarzyskim spotkaniom), wirus znowu uderzy, bo znajdzie swoje ofiary spoza dotychczasowych kontaktów społecznych.
Dlatego apele, by w najbliższych dniach nie tracić czujności i nadal przestrzegać zasad DDM (dystans, dezynfekcja, maseczka), są jak najbardziej słuszne. Choć po tylu miesiącach to trudne, trzeba powściągnąć jeszcze na trochę swoje indywidualne potrzeby lub zachcianki i uznać wyższe racje. Nie przeczę, że byłoby to łatwiejsze, gdyby rząd, wprowadzając obostrzenia, nie robił tego, depcząc ład prawny (prawnicy krytykują metodę ograniczania wolności obywatelskich nie ustawą, lecz rozporządzeniami, czyli aktami niższej rangi) i bez takiego chaosu (najpierw premier ostrzega przed narodową kwarantanną po przekroczeniu progu 29 tys. zakażeń dziennie, a potem minister zdrowia wprowadza ją przy średniej 12 tys.). Fatalne komunikowanie się rządu ze społeczeństwem nie zmienia jednak tego, że najpierw święta, a potem sylwester i karnawał to dla epidemii czas żniw.
Czytaj też: Polak jak Kevin. Na święta sam w domu