Nie ma wyjścia i do codziennych rekordów liczby zakażeń trzeba się po prostu przyzwyczaić. A także do rosnącej liczby zgonów – nieważne, czy z samym covid-19, czy chorobami współistniejącymi (Ministerstwo Zdrowia wprowadziło takie rozróżnienie kilkanaście dni temu). Dziś dopisujemy do statystyki kolejny raport: 4280 nowych przypadków i 76 ofiar (wczoraj było to odpowiednio: 3003 osoby z potwierdzonym wynikiem i 75 zgonów).
Czytaj też: Pędzimy na ścianę. Będziemy umierać w domu?
Co mówią te liczby? Że po cichu wchodzimy w model szwedzki. Ale nie dlatego, że taki od początku był plan – tego przynajmniej nikt na razie oficjalnie nie ogłosił. Zbieramy żniwo odwołanych restrykcji latem, gdy rządowi bardzo zależało na jak najszybszym przeprowadzeniu wyborów prezydenckich. Po uspokajających wypowiedziach premiera oraz przynajmniej kilku innych notabli duża część społeczeństwa poczuła się uskrzydlona i nabrała niechęci do dystansu społecznego oraz noszenia maseczek, a lato sprzyjało obywatelskiej niesubordynacji.
Mateusz Morawiecki, zamiast wtedy tłumaczyć, że nasza ochrona zdrowia może nie wytrzymać naporu kilkakrotnie zwiększonej liczby pacjentów z objawami covid (w stosunku do liczb, którymi epatowano wiosną), opowiadał dyrdymały, że Polska stawiana jest za wzór radzenia sobie z koronawirusem.
No to mamy efekty tych kłamstw: jesteśmy teraz w grupie krajów, które radzą sobie najgorzej, a w szpitalach brakuje łóżek, personelu, w pojedynczych przypadkach zaczyna być problem z respiratorami.
Raport „Polityki”: Epidemia się rozpędza. Czy służba zdrowia to wytrzyma?
Gdzie się podział sukces Polski?
Na stronie organizacji EndCoronavirus.org, zbudowanej przez ochotników porównujących napływające dane o zakażeniach i zgonach z całego świata, można zobaczyć, gdzie wbrew zapewnieniom naszych polityków znajdujemy się teraz ze swoimi wybujałymi ambicjami i pogardą dla nauki. W strefie czerwonej, wśród państw, które „nie radzą sobie z opanowaniem transmisji zakażeń”. To prawda, że jest to grupa najliczniejsza, ale dlaczego premier w czerwcu ogłaszał, że jesteśmy wzorem dla innych, jeśli również wtedy żadne parametry nie gwarantowały nam sukcesu?
Epidemiolodzy i lekarze chorób zakaźnych, którzy najlepiej rozumieją dynamikę epidemii wywoływanych przez taki typ zarazków, które przenoszą się drogą kropelkową, pukali się w czoło, gdy słyszeli uspokajające, wręcz odwołujące restrykcje androny ze strony przedstawicieli rządu. Ostrzegali, że to się nam jeszcze odbije czkawką.
Ale ludzie, do których kierowany był ten przekaz, uznali go za prawdziwy – więc skąd teraz zdumienie, że karetki nie mają gdzie zawozić najciężej chorych na covid, bo brakuje dla nich miejsc w szpitalach? Skąd to wyobrażenie, że wirus nie dotyczy wszystkich, więc można wrócić do rytuałów sprzed epidemii? Dlaczego wreszcie z takim niedowierzaniem zaczęliśmy spoglądać na relacje ratowników i osób, które nie są przyjmowane na SOR – te wszystkie problemy organizacyjne były do przewidzenia, gdy zacznie chorować po kilka tysięcy ludzi dziennie.
Czytaj też: Rekordy zakażeń jeszcze przed nami
O czym mówią dane z Ministerstwa Zdrowia
Czy dziś jest to rzeczywiście 4280 osób? Wbrew temu, jak na codzienne rekordowe dane z Ministerstwa Zdrowia reagują ulica i media, nie należy się tymi liczbami specjalnie ekscytować. Te blisko 4,5 tys. przypadków, jak zauważył niedawno prof. Robert Flisiak, prezes Polskiego Towarzystwa Epidemiologów i Lekarzy Chorób Zakaźnych, to przecież wcale nie jest rzeczywista liczba chorych ani zakażonych wirusem bez objawów. To liczba dodatnich wyników!
Wśród tych zestawień są też przetestowani, którzy nie muszą być już zakaźni, ponieważ infekcję mają za sobą, a wykryte resztki wirusa nie są na tyle aktywne, by mogły być niebezpieczne dla innych. W realnym świecie – na ulicach, w sklepach, transporcie – spotykamy natomiast wielu tych, którzy mają nieznaczne objawy i rozsiewają zakażenie bez testu, a więc nieświadomie. Część z nich na pewno jest superroznosicielami, w dodatku bojącymi się kwarantanny i izolacji, więc niezgłaszającymi swoich dolegliwości lekarzom.
O czym więc mówią liczby z raportów Ministerstwa Zdrowia, skoro nie malują prawdziwego obrazu sytuacji? To raczej papierek lakmusowy problemów, z którymi musi teraz mierzyć się nasza ochrona zdrowia. Bo gdy dane wiosną mówiły o 200–400 nowych przypadkach dziennie (odczytywanych również jako liczba potwierdzonych testów dodatnich), izby przyjęć były w stanie ich przyjąć, ale gdy mówimy o dziesięciokrotnych wzrostach, to już zaczyna być kłopot z wolnymi miejscami dla wymagających hospitalizacji. No i kiedy jest wzrost liczby zakażonych, nie ma się co dziwić, że wśród nich jest też więcej starszych, ciężej chorych ludzi, których o wiele trudniej wyleczyć i uratować.
Czytaj też: Czy w Polsce wzrosła śmiertelność z powodu covid-19? Nie wiadomo
Rodaku, nie licz na tę władzę
Na razie jesienna strategia, przygotowana pod nadzorem już nowego ministra Adama Niedzielskiego, działa, bo skrojona została pod nieznacznie rosnący napór nowych pacjentów. Kiedy ogłaszano ją na początku września, prof. Andrzej Horban, krajowy konsultant ds. chorób zakaźnych (w kontrze do większej części środowiska lekarzy tej specjalności), mówił, że nie obawia się problemów, jeśli codzienna liczba chorych z potwierdzonymi testami nie będzie przekraczać 10 tys.
Jesteśmy dziś w połowie tej stawki, a już w szpitalach brakuje łóżek. Na granicy wydolności są znowu Kraków, Gdańsk, Cieszyn, Radom. Zapchane są oddziały covidowe w stołecznych i mazowieckich szpitalach.
Czytaj też: Respiratorów nie widać, pieniądze poszły, dokumenty wyszły
Od soboty Warszawa, największe w Polsce miasto, trafia najprawdopodobniej do strefy żółtej. Co również nie powinno być zaskoczeniem dla mieszkańców stolicy, bo gdy znaczna część obywateli nie przestrzega nakazów, do których próbuje się ich teraz nakłaniać, należy sięgnąć po rozwiązania administracyjne. Logika epidemii jest taka, że gdybyśmy ponownie zamknęli cały kraj – a więc szkoły, zakłady pracy, kina i teatry, zakazali imprez masowych i prywatnych – za dwa tygodnie liczby podawane w raportach Ministerstwa Zdrowia znów by zmalały.
Mogłoby się jednak wtedy zdarzyć, że premier Morawiecki w orędziu ponownie nazwałby Polskę krajem wzorowo walczącym z covidem, a samego koronawirusa zaliczył do zarazków „w odwrocie”. Ale wygląda na to, że rządowi nie zależy dziś już specjalnie na tym, aby w ten sposób reagować na kryzys. Premier ani prezydent nie mieli nam przez ostatnie dwa tygodnie w sprawie epidemii nic do powiedzenia, dziś na konferencji prasowej poinformowano, że od soboty cała Polska trafia do strefy żółtej (dlatego Warszawa też nią, niejako z automatu, będzie). „Chcemy zastosować podobną strategię do tej, którą zastosowaliśmy kilka miesięcy temu” – stwierdził w czwartek premier. Ale nie wziął odpowiedzialności za obecny rozwój wypadków.