Przylatywali co roku tłumnie z różnych zakątków świata, by wejść w mury jednej z wymarzonych uczelni i zacząć studia, które miały zapewnić przyszłość. Na dziedzińcach kampusów od razu rzucali się w oczy – rozglądali się niepewnie, w rękach trzymali teczki z dokumentami, ten i ów ciągnął za sobą walizkę i z obcym akcentem pytał o drogę.
W tym roku wymuszone pandemią zamknięcie granic, kłopoty z wizami i ograniczony dostęp do zajęć stacjonarnych spowodowały, że szturm kandydatów na anglosaskie wszechnice jest znacznie mniejszy. Nie chcą za te same pieniądze studiować online bez ruszania się z Pekinu, Seulu, Paryża czy Berlina. Dla nich przyjazd do Berkeley, Yale, Princeton czy Cambridge albo Oksfordu był nie tylko możliwością uzyskania dyplomu szacownych uczelni, ale też nawiązania zawodowych relacji i zakosztowania studenckiego życia w innym kraju. Dla płatnych amerykańskich, australijskich, brytyjskich czy kanadyjskich szkół wyższych brak zagranicznych studentów to spora strata finansowa, a nowa sytuacja zachwiała systemem. Specjaliści wieszczą upadek części z nich, ale mają też nadzieję, że kryzys zmusi do przeprowadzenia długo oczekiwanych reform skostniałych uczelni.
Gdy kredyt gniecie
Anglosaskie szkolnictwo wyższe charakteryzuje się tym, że ogromną rolę odgrywają, poza państwowymi uczelniami, prywatne college’e często o długich tradycjach, renomie i zasługach dla nauki. Instytucje te mają elitarne korzenie i studiowanie na nich zawsze słono kosztowało, dzięki czemu budowały kampusy i biblioteki oraz gromadziły fundusze na badania. Najlepszym przykładem takiej „fabryki wiedzy”, z którą związanych było dotychczas aż 160 noblistów, jest od lat zajmujący pierwsze miejsce we wszelkich rankingach Harvard. Studia na nim zapewniają prestiż, ale też otwierają głowy i rozbudzają zainteresowania, chociażby dlatego, że przez pierwsze trzy semestry chodzi się na kursy z różnych dziedzin i dopiero na drugim roku wybiera się kierunek.