Demokracja, której reguły zostały ustalone po zakończeniu drugiej wojny światowej, nosi nazwę demokracji liberalnej. Doświadczenia wojenne pozwoliły znów „odkryć” nienową w historii filozofii refleksję, że zagrożeniem dla wolności jednostki są nie tylko jakkolwiek pojmowane rządy autokratyczne, ale również niczym nieograniczona władza większości. Niedawno zmarły włoski polityk Carlo Casini nad wyraz trafnie oddał ten problem: „Tragiczny aspekt eksterminacji całych narodów polega na tym, że dokonana została ona nie wskutek ślepej brutalności pewnej tylko osoby, ale w imieniu prawa” oraz „Jeśli demokrację sprowadzi się wyłącznie do reguły większości, jeśli za prawo uzna się to, czego życzy sobie większość, wówczas stanie się niemożliwe odróżnienie państwa od stowarzyszenia przestępców”.
Według uznanej przez narody cywilizowane zasady prawo to coś więcej niż tylko demokratycznie wyrażona wola większości, bo formalna tylko praworządność może prowadzić nawet do tyranii większości. Odrzucono zatem skrajny relatywizm prawny głoszący, że wszystkie systemy prawne są sobie równe, czy też mówiąc inaczej: jednakowo dobre. Przyjmuje się równość wszystkich ludzi w ich godności i prawie do życia, którą to normę musi zawierać system prawny, aby można było go określić jako demokratyczny, jako fundujący państwo prawa.
Aksjologia współczesnej demokracji liberalnej wymaga zatem od jednostki żyjącej w tym systemie uznania równych praw i wolności innych ludzi, a tym samym akceptacji pluralizmu politycznego i światopoglądowego. Taki system przekonań nazwiemy demokratycznym.
Jacy jesteśmy my, Polacy? Czy chcemy tak urządzonego państwa, czy też wolimy żyć w systemie zamkniętym, homogenicznym światopoglądowo, państwie nietolerancyjnym dla mniejszości, dla ludzi mających poglądy odmienne od poglądów większości?