Susan Sontag najpierw w „Chorobie jako metaforze” z 1977 r., a potem w eseju „AIDS i jego metafory” pisała, że nazewnictwo militarne związane z chorobą pojawiło się w szerokim obiegu w latach 80. XIX w. po odkryciu chorobotwórczych mikrobów. Tak oto chorobę zaczęto postrzegać „jako inwazję obcych organizmów, na którą ciało odpowiada własnymi działaniami bojowymi”. No i znalazło to konsekwencje współczesne „w języku edukacji publicznej, gdzie chorobę przedstawia się zazwyczaj jako »atakującą« społeczeństwo, a próby ograniczenia śmiertelności wywołanej jakąś chorobą nazywa się walką, batalią lub wojną”.
Czytaj też: Jak kultura czerpie z epidemii
Ilu zaatakowanych, ile ofiar
Dzisiejsza sytuacja potwierdza aktualność tamtych uwag. Od początku pandemii hasło „wojna z wirusem” stało się powszechne w oświadczeniach polityków. Zaczęło się od przemówień, które można by porównać do deklaracji wypowiedzenia wojny. Emmanuel Macron pod koniec marca ogłosił: „Jesteśmy na wojnie i to na jej początku. Naszą obsesją powinna być teraz jedność”. Donald Trump, choć początkowo bagatelizował sytuację i oskarżał demokratów, że straszą naród, jednak oświadczył, że „czuje się prezydentem czasu wojny”. Podobnie poczuł się najpewniej Andrzej Duda, występując w wojskowopodobnym uniformie przed kamerami telewizji, czym znów zainspirował licznych twórców internetowych memów. Potem zmagania z wirusem zaczęły przypominać żmudną wojnę pozycyjną, z codziennymi raportami z frontu: ilu zaatakowanych, ile ofiar, ilu przetrwało atak. No i wreszcie polski premier w towarzystwie ministra zdrowia ogłosili, że przynajmniej w Polsce wojna została wygrana.
Militarny żargon przypomina slang używany kiedyś przez nauczycieli przysposobienia obronnego. Pandemiczny wirus „przemieszcza się” na nowe terytoria, „rozwija nowy front”, eksplodują jego nowe ogniska. Nagle pojawia się specjalna kategoria medyków, którzy działają „na pierwszej linii frontu” niczym oficerowie liniowi, zaś „główne siły zostały rzucone do jednoimiennych szpitali zakaźnych”.
Czytaj też: Pandemia po śląsku
Wirus walczy, wirus panuje
Ciekawe, że militaryzacja języka opisującego zagrożenie medyczne mało kogo raziła. Może właśnie dlatego, że ów wojskowy język, głównie w odniesieniu do raka, jest tak dobrze znany. Warto powtórzyć słowa cytowanej Susan Sontag: „(…) tak długo, jak długo leczenie onkologiczne będzie przesiąknięte militarystycznymi hiperbolami, rak pozostanie metaforą szczególnie niepraktyczną dla miłośników pokoju”. Od razu chce się zapytać: jak zatem jest – w tym kontekście – z dyskursem koronawirusa? Idąc śladem autorki „Choroby jako metafory”, powiemy, że wirus też nie jest ulubioną metaforą pacyfistów. Kiedyś był „miazmatem” zatruwającym powietrze, niekiedy też znakiem nędzy albo zepsucia, piętnem wykluczonych, współcześnie zaś hakerzy infekują nim komputery, więc jest metaforą wojny informatycznej, ergo „wojny ponowoczesnej”. A dodatkowo Covid-19 to wirus specjalny, bo z koroną! On nie tylko walczy, on panuje.
Dominująca w mediach, języku polityków, a nierzadko też wśród ekspertów retoryka „wojny z wirusem” tak jak wcześniej „wojny z terrorem”, a jeszcze wcześniej „wojny z narkotykami”, ma przekonywać, że ci, którzy się nią posługują, są aktywni i mają siłę, by się złu przeciwstawić – są obrońcami społeczności, w imieniu których sprawują władzę. Ta sama retoryka znakomicie wpisuje się dziś w strukturę świata podzielonego politycznie, a przy okazji w triumfalną rewitalizację idei państwa narodowego.
Jak pisała w felietonie opublikowanym pod koniec marca we „Frankfurter Algemeine Zeitung” Olga Tokarczuk, „zamknięcie granic państwowych uważam za największą porażkę tego marnego czasu – wróciły stare egoizmy i kategorie »swoi« i »obcy«, czyli to, co przez ostatnie lata zwalczaliśmy z nadzieją, że nigdy więcej nie będzie formatowało nam umysłów. Lęk przed wirusem przywołał automatycznie najprostsze atawistyczne przekonanie, że winni są jacyś obcy i to oni zawsze skądś przynoszą zagrożenie. W Europie wirus jest »skądś«, nie jest nasz, jest obcy. W Polsce podejrzani stali się wszyscy ci, którzy wracają z zagranicy”.
Czytaj też: Swoi wśród swoich. Czy Polacy się zbuntują?
Jak Polska wygrała z wirusem
Oczywiście są reakcje na taki stan rzeczy – choćby gigantyczny charytatywny koncert wirtualny transmitowany 18 kwietnia na YouTubie „One World. Together At Home” z myślą przewodnią bardzo podobną do tej, która towarzyszyła legendarnemu Live Aid sprzed 35 lat: jesteśmy razem, świat jest jeden, pomagajmy sobie. Charakterystyczne, że prowadzący „One World” dziennikarze, tudzież niektórzy artyści też mówili o „lekarzach na pierwszej linii frontu”. Neutralizatorem okazało się hasło zawarte w tytule tej osobliwej globalno-prywatnej, telewizyjno-internetowej imprezy: „Razem w domu” (albo inaczej, może nawet celniej: „Wspólnie w domu”).
Chodziło zatem o solidarność, podobno oczywistą dla Polaków wartość. U nas takie apele przebijały się jednak trudniej, bo zagłuszał je nie tylko natłok przekazów relacjonujących sytuację epidemiologiczną i tych stanowiących bezpośrednią pochodną strachu i niepewności, ale też kłótnie wokół wyborów prezydenckich oraz retoryka PiS, w której figura konfliktu całkowicie wypiera jakiekolwiek przesłanie pozytywne. Jak słusznie przekonują Katarzyna Kłosińska i Michał Rusinek w wydanej pod koniec zeszłego roku książce „Dobra zmiana. Czyli jak się rządzi światem za pomocą słów”, jedną z ważniejszych strategii językowych PiS, rządowej telewizji i wspierających władzę gazet jest kreowanie w głowach publiczności wyrazistego, ostrego podziału na słuszne–niesłuszne, swoje–obce, dobre–złe, porządek–chaos.
Czytaj też: O języku „dobrej zmiany”
Nic dziwnego, że premier Morawiecki, ogłaszając (mocno na wyrost, 6 czerwca statystyki odnotowały rekordową liczbę 576 nowych zachorowań) polskie zwycięstwo nad wirusem, wykorzystał dobrze znaną z propagandy PRL figurę podwójnego wroga – zewnętrznego i wewnętrznego. Tym drugim ma być opozycja „wraz z wysługującymi się jej mediami”, która „zamiast dbać o spokój i pomagać”, rzuca „piach w tryby”, a gdyby teraz rządziła, „państwa polskiego nie byłoby stać na taką obronę”.
Czytaj też: Wszędzie pełno informacji o wirusie. Gdzie czają się pułapki?
Polska wyspa zdrowia
Nic też dziwnego, że pandemia stała się okazją dla stwierdzeń Jarosława Kaczyńskiego o słabości Unii Europejskiej, która ignoruje „kluczowe znaczenie państw narodowych”, wszak ucieleśnieniem słusznego porządku politycznego jest właśnie państwo narodowe rozumiane trochę jako wspólnota polityczna wedle koncepcji Carla Schmitta (spoistość grupy podtrzymuje jasno określony wróg), a trochę jako wizja Polski z nacjonalistycznego snu o Katolickim Państwie Narodu Polskiego.
Od początków III RP wątek „zgniłego Zachodu”, czyli kulturowego wroga Polaków katolików, pojawiał się wielokrotnie, choćby na falach Radia Maryja, by stać się leitmotivem PiS używanym każdorazowo w momentach konfliktu z instytucjami unijnymi. Teraz nabiera dodatkowych znaczeń. Nader szczególnych, jeśli je porównać z „zieloną wyspą” Donalda Tuska. O ile bowiem owa zielona wyspa miała symbolizować to, co pożądane nie tylko w „nowej”, ale i „starej” Europie (sprawność gospodarki opierającej się kryzysowi, dostatek, ale też – na dalszym planie – wolność), o tyle polityczna dystynkcja Polski w ogarniętej pandemią Europie zasadza się na czymś odwrotnym. Tym razem nie chodzi o dostatek lub niedostatek dobra, lecz o mniej lub więcej zła. Oto Polska jest o wiele mniej dotknięta zarazą niż zachód Europy, czyli mniej zła jest tu u nas niż tam. Jesteśmy (prawie) wyspą zdrowia na globalnym oceanie zarazy.
Czytaj też: To nieprawda, że rząd pokonał wirusa. Jest się czym martwić?
Kluczowe słowo „izolacja”, przeważnie konotowane negatywnie, staje się nazwą procedury obronnej. Przemyca się tu przekonanie, że rację mieli politycy, którzy nie dopuścili, by Polska uczestniczyła w relokacji uchodźców. Izolacja zyskała zatem potrójne znaczenie: dotyczy zamknięcia granic, realizacji hasła „zostań w domu” i politycznej separacji od świata pogrążonego już wcześniej w zarazie (choćby tej tęczowej).
Odporna biało-czerwona drużyna
W perspektywie prawicowej ekstremy, fundamentalistycznych księży i prorządowych mediów izolacja nie jest jednak bezwarunkowa. Odseparowanie się od „złego świata” (liberalnego Zachodu, LGBT, ekoterrorystów i feministek) to słuszny ruch, aliści motywowana względami medycznymi izolacja nie może prowadzić do osłabienia „naszej” wspólnoty, w czym szczególnie ważny wydaje się aspekt ideologiczno-symboliczny. Stąd oburzenie Antoniego Macierewicza na zakazy gromadzenia się w kościołach oraz sekundujący temu komentarz Pawła Lisickiego w „Do Rzeczy”: „Pomysł, żeby zamykać kościoły, nie udzielać sakramentów, nie dopuszczać wiernych, bo to niesie za sobą zagrożenie, (…) jest, powiem brutalnie: z perspektywy religijnej, a nawet świeckiej i tak wszyscy ludzie w końcu umrą. Oczywiście nie należy się do tego przyczyniać, lecz przed tym bronić, ale szaleństwo polegające na tym, że totalnie się na coś zamykamy, bo to zaraz spowoduje śmierć, świadczy o bardzo dużej kruchości obecnego człowieka”. A poza tym zdaniem Lisickiego epidemie i choroby „zawsze powinny być wezwaniem do refleksji nad sobą, pokuty, do uznania własnej grzeszności, do prośby Boga o przebaczenie”.
Czytaj też: Upadają mity. Wirus okazał się bombą mentalną
Lisicki argumentuje, odwołując się do przeświadczeń religijnych. Działacze rządzącej partii z jej prezesem na czele swoim zachowaniem w Sejmie tuż po wprowadzeniu obostrzeń sanitarnych (ostentacyjna rezygnacja z zakładania maseczek i rękawiczek), a potem 10 kwietnia na pl. Piłsudskiego i Cmentarzu Powązkowskim manifestują coś jeszcze: brak lęku przed ewentualnym niebezpieczeństwem epidemicznym, wzmacnianie zbiorowego autowizerunku „biało-czerwonej drużyny” zdeterminowanej do czynu nawet wbrew okolicznościom, a wreszcie chęć wyróżnienia się na tle mięczakowatej opozycji.
Gesty pisowskich aktywistów mniej lub bardziej (w zależności od sytuacji) wpisują się w światowy dyskurs utrakonserwatywny i populistyczno-prawicowy. Oto portal Nacjonalista.pl popularyzuje myśl Aleksandra Dugina, zwanego „szamanem Kremla” lidera rosyjskich środowisk skrajnej prawicy, co najwyraźniej podoba się w analogicznych środowiskach w Polsce. Dugin przekonuje, że faktycznym nosicielem wirusa są liberałowie, społeczeństwo otwarte podatne jest na infekcje, a dzisiejszą pandemię świat zawdzięcza globalizacji: „Każdy, kto chce znieść granice, przygotowuje terytorium na totalną anihilację. Tylko zamkniętość może nas ocalić. Zamkniętość w każdym sensie – zamknięte granice, zamknięte gospodarki, zamknięte dostawy dóbr i produktów, to, co Fichte nazwał »zamkniętym państwem handlowym«. Soros musi zostać zlinczowany, pomnik należy postawić Fichtemu”.
Żyzny grunt dla teorii spiskowych
Polityczny powab izolacji może sąsiadować ze swoistym negacjonizmem. Na internetowych forach, gdzie przeważają zwolennicy obecnej władzy, i na innych prawicowo-populistycznych portalach chętnie przywołuje się np. wypowiedzi niejakiego dr. Wolfganga Wodarda, który twierdzi, że żadnej pandemii koronawirusa nie ma.
Oczywiście, niemal od razu od wprowadzenia w Polsce pierwszych obostrzeń dali o sobie znać fani teorii spiskowych. Powtarzano w tym kontekście rewelacje o knowaniach „rządu światowego”, do dziś krążą opowieści o związkach wirusa z technologią 5G, ale najbardziej charakterystyczne wydaje się ścisłe powiązanie retoryki pandemicznej grozy ze znanymi fobiami prawicowego populizmu. Oto stosowny przykład internetowego postu: „W Chinach zaczęło się właśnie masowe zabijanie ludzi oraz depopulacja ludzkości całej ziemi. Ten wirus to zwykła ściema taka sama jak ocieplenie klimatu, zamach smoleński, śmierć Adamowicza, lot człowieka na księżyc, religie, Owsiak i setki tysięcy innych kłamstw i manipulacji, którymi nas karmią codziennie wszelkiego rodzaju media. (…) Zastanówcie się, skąd ta panika związana z ociepleniem klimatu? I to, że niby ludzie prowadzą świat do katastrofy. Wszystkie media i organizacje światowe jak ONZ twierdzą, że ziemia jest przeludniona, ale to kłamstwo, aby wybić ludzi i wprowadzić niewolniczy system z cyfrową walutą, jednym rządem, wojskiem i totalną inwigilacją” (pisownia oryginalna).
Czytaj też: Po co było zamykać granice?
Podobnie myśli Piotr Mężał, znany jako raper Gandi Ganda. Na swoim profilu na Facebooku napisał: „A co jeśli obecna sytuacja jest wynikiem działań chińskiego reżimu, który postanowił wywołać »trzecią wojnę światową« i przejąć panowanie gospodarcze w sposób niepozostawiający złudzeń? (...) Mogli wyhodować virusa, który okazał się być strzałem w dziesiątkę, i zrobić przedstawienie dla całego świata. (…) I kiedy Europa i Stany pogrążają się w chaosie i skazują swoje gospodarki na niebyt, chińczycy w tym czasie lansują się na bohaterów, którzy świetnie poradzą sobie z wirusem i teraz chętnie pomogą innym. (…) Z ich strony majstersztyk taktyczny, a z naszej totalna klapa i w konsekwencji katastrofa dużo większa niż »pandemia«” (pisownia oryginalna).
Czytaj też: Pięć fake newsów związanych z wirusem
Zemsta Boga, odwet Gai
Skoro wszyscy o wirusie mówią, a media donoszą o kolejnych ofiarach, nie pozostaje to bez wpływu na powszechny stan ducha wyrażany językiem zawinionego zagrożenia i wynikającego stąd apokaliptycznego lęku. Ksiądz z Wrocławia mówił w kazaniu, że „epidemia to kara boska za życie w grzechu: za homoseksualizm, za pary, które mieszkają razem bez ślubu, i za tych, którzy mordują nienarodzone dzieci”. Co prawda prymas abp Wojciech Polak zdystansował się do tych słów, ale podobne wypowiedzi wciąż padają nie tylko ze strony proboszczów, ale i hierarchów.
Ciekawe, że motyw zawinionego zagrożenia pojawia się też po zupełnie innej stronie. Skrywa go choćby puenta cytowanego felietonu Olgi Tokarczuk: „Na naszych oczach rozwiewa się jak dym paradygmat cywilizacyjny, który nas kształtował przez ostatnie dwieście lat: że jesteśmy panami stworzenia, możemy wszystko i świat należy do nas”. Zawiera się też w głośnej wypowiedzi Leonardo Boffa: „Uważam, że obecne choroby, takie jak denga, chikungunya, wirus Zika, SARS, ebola, odra, obecny koronawirus oraz powszechna degradacja relacji międzyludzkich, charakteryzująca się głęboką nierównością / niesprawiedliwością społeczną i brakiem minimalnej solidarności, stanowią odwet Gai za przestępstwa, które popełniamy bez przerwy”.
Covid-19. Jak „z tym żyć”?
O wiele częściej w potocznych zachowaniach czy obiegu internetowym mamy jednak do czynienia z tendencją do wskazywania jako źródła epidemii nie procesów cywilizacyjnych czy światowego przemysłu, ale ludzi, których stosunkowo łatwo da się wpisać w rolę roznosiciela zarazy. W Łukowie 10–14-letni chłopcy zaatakowali Wietnamkę, w Sosnowcu to samo spotkało Chinkę ze strony młodych mężczyzn. W obu przypadkach chodziło o napiętnowanie „obcego”. To samo spotyka rodziny pracowników służby zdrowia podejrzewane o rozsiewanie wirusa, a niekiedy też lekarzy czy pielęgniarki rozpoznawanych np. w osiedlowych sklepach.
Kodą dla całej tej opowieści mogłaby być często podnoszona przez premiera Morawieckiego i ministra Szumowskiego fraza o „powrocie do normalności”, towarzysząca znoszeniu obostrzeń. Niemal od razu weszło w obieg hasło „nowa normalność”, które jednak nic nie opisuje, a tylko wyraża głęboki lęk przed nieznaną przyszłością. W „retoryce pandemicznej” wypowiedzi wojownicze ustępują na rzecz słownictwa technicznego, organizacyjnego. Czyżby był to (mimo odtrąbienia zwycięstwa nad pandemią) znak kapitulacji, przyznania, że jeszcze nie wiadomo, jak długo trzeba będzie „z tym żyć”?
Czytaj też: Skąd się wziął ten wirus? Ufajmy nauce, nie plotkom