Codziennie do mojej zawodowej skrzynki mailowej spływają komunikaty o negatywnych skutkach epidemii niemal dla każdego aspektu naszego życia. Na podstawie tych informacji, przesyłanych najczęściej przez firmy PR pracujące na zlecenie towarzystw naukowych i stowarzyszeń pacjentów, można odnieść wrażenie, że nie ma takiej choroby przewlekłej, na którą źle nie wpływałby koronawirus.
Nagle okazuje się, że dłuższe spędzanie czasu w domu – czyli więcej odpoczynku, snu i rodzinnego biesiadowania – przynosi fatalne skutki dla zdrowia, a brak nerwowych godzin za biurkiem w pracy, stresowych narad i podnoszącej ciśnienie rywalizacji stał się przysłowiowym gwoździem do trumny.
Czytaj też: Odporność bez szczepionki?
Co więcej, ludzie przestali tłumnie odwiedzać przychodnie i SOR-y, wzywać pogotowie do banalnych przeziębień lub bólów głowy – i to też uznaje się dziś za niekorzystny efekt pandemii, choć wcześniej wielokrotnie karcono pacjentów za nadmiernie niepotrzebne kontakty ze służbą zdrowia.
A może narodowa kwarantanna nie jest dla nas wcale tak zła jak dla gospodarki? Tyjemy? Umieramy masowo na zawały serca? Rośnie liczba samobójstw? Są eksperci, którzy wyciągają zupełnie inne wnioski, i czas oddać im głos.
Zawały serca przechodzą bez echa?
Polskie Towarzystwo Kardiologiczne zaalarmowało o spadku liczby wykonywanych świadczeń w kardiologii interwencyjnej. Chodzi tu o koronarografie i angioplastyki wieńcowe przeprowadzane u osób z podejrzeniem zawału serca.
Prof. Dariusz Dudek, prezydent elekt Europejskiej Asocjacji Przezskórnych Interwencji Sercowo-Naczyniowych, poinformował o wynikach ankiety przeprowadzonej na przełomie marca i kwietnia w 600 ośrodkach kardiologicznych w Europie: – Szczegółowe dane analizujemy, jednak już dziś nasuwają się bardzo niepokojące wnioski: liczba procedur kardiologii interwencyjnej podejmowana w terapii zawału serca STEMI spadła o ok. 20 proc., a w zawale serca NSTEMI nawet o 30 proc.
STEMI to te zawały serca, które w zapisie EKG mają widoczne uniesienie odcinka ST i przypisuje się im zazwyczaj cięższy przebieg. Zawały NSTEMI są bez uniesienia odcinka ST (uznawane za lżejsze, choć oczywiście specjaliści przestrzegają przed takim generalizowaniem tych przypadków).
Czytaj też: Koronawirus zwiększa ryzyko udaru mózgu?
Jak sytuacja wygląda w Polsce? – Liczba realizowanych procedur kardiologii inwazyjnej podejmowana w terapii zawału serca STEMI spadła o ok. 13 proc., a w zawale serca NSTEMI o 27 proc. – odpowiada prof. Adam Witkowski, prezes Polskiego Towarzystwa Kardiologicznego. Analizując powody, tłumaczy: – Wiążą się one z obawą pacjentów przed zgłoszeniem do placówek medycznych. Różnica w spadku realizowanych procedur, obserwowana w zawałach STEMI i NSTEMI, wynika stąd, że chorzy z lżejszymi objawami częściej decydowali się pozostać w domu.
Czytaj też: Niewidzialni umierający
Tymczasem niektórzy specjaliści podsuwają wątpliwość, czy czasem podczas zmienionego trybu życia te zawały po prostu nie zdarzają się rzadziej? Znaczne zmniejszenie liczby pacjentów przybywających do szpitala z ostrymi objawami nie musi wcale oznaczać, że pozostali oni w tym złym stanie w swoich łóżkach! Oto co na ten temat mówi prof. John Wright, lekarz i epidemiolog, kierownik Bradford Institute for Health Research: – Być może spowolnienie szalonego tempa życia po wymuszeniu kwarantanny, a także czystsze powietrze, którym oddychamy po zmniejszeniu ruchu samochodowego, pomaga utrzymać nas w lepszym zdrowiu?
No właśnie: zmedykalizowanie życia w ostatnich latach doprowadziło do tego, że lekarze, odczuwając spadającą liczbę zabiegów, z góry zakładają, że w innych warunkach mogliby ich więcej wykonywać (i lepiej na tym zarabiać). A one może po prostu nie są teraz potrzebne. Czy popyt na świadczenia medyczne zawsze ma tylko rosnąć?
Czytaj też: Pożytki z pandemii dla klimatu?
Ruszać się i ćwiczyć można we własnym domu
Prof. Wright powołuje się na badania Fitbit w Stanach Zjednoczonych, które za pomocą urządzeń monitorujących najważniejsze parametry życiowe sprawdzało kondycję ludzi podczas kwarantanny. – Dobrym wskaźnikiem zdrowego serca jest tętno – przypomina prof. Wright. – Im niższe tętno spoczynkowe, tym lepiej. A wyniki u Amerykanów pokazują, że podczas ostatnich rygorystycznych zaleceń pozostawania w domu średnie tętno spoczynkowe wyraźnie spadło.
Czytaj też: Jesteśmy już siebie głodni, znużeni izolacją
Co ciekawe, ten bardziej siedzący tryb życia nie okazuje się wcale gorszy od tego, kiedy musieliśmy wychodzić do pracy. Tak, w teorii oznacza to mniej ruchu – ale wielogodzinne siedzenie za biurkiem zamieniliśmy na pozostawanie bardziej mobilnymi w domach. Wydłużyliśmy swój sen, nie trzeba zrywać się wcześnie rano, co również służy zdrowiu, a nawet poprawia odporność. – Nasz organizm przestawił się na wydłużone wakacje – komentuje prof. Wright i wspiera go prof. Alistair Hall, kardiolog i dyrektor kliniczny Yorkshire & Humber of the National Institute for Health Research, który przyznał w BBC, że nie widział jeszcze dowodów na to, by ludzie z zawałami serca umierali teraz masowo w swoich mieszkaniach. – Za to widzę w drodze do pracy, jak jeżdżą całymi rodzinami na rowerach, słyszę, jak są aktywni w domach. Ale nie stresują się tak jak dawniej w codziennej pracy i mają więcej czasu na relaks.
Czytaj też: Czy maseczki wystarczą do powstrzymania epidemii?
Oczywiście można obawiać się, czy tego relaksu nie uprzyjemnia czekolada lub alkohol. Ponoć Włosi wyszli z ponaddwumiesięcznego zamknięcia w domach średnio o 2 kg ciężsi, a Francuzi przytyli jeszcze więcej. Jak można przeczytać na stronie le Parisien, blisko połowa obywateli Francji przyznała w ankiecie firmy Darwin Nutrition, że po zakończeniu dnia pracy zdalnej i wideokonferencjach objadała się najchętniej przekąskami i zakrapiała je drinkami. Siłownie i kluby fitness zamknięte, ale sądząc po liczbie otwartych w mediach społecznościowych domowych ofertach ćwiczeń i programów treningowych, każdy bez problemu może podjąć o dowolnej porze wyzwanie i we własnym mieszkaniu zacząć się ruszać. Kwestia mobilizacji i silnej woli. A właściwie – słabej silnej woli, która z koronawirusem i epidemią nie ma nic wspólnego.
Czytaj też: Nowa wspólnota sieci
Są też plusy z zamkniętych szpitali
Jest jeszcze jeden pozytywny aspekt kwarantanny, na który zwracają uwagę eksperci z Wielkiej Brytanii: pacjenci lepiej pamiętają o przyjmowaniu swoich leków. – Niskie poziomy cholesterolu i ciśnienia są najważniejszymi czynnikami ochronnymi przed zawałami serca i udarami mózgu – przypomina prof. Alistair Hall. – I mamy dowody świadczące o tym, że teraz ludzie są znacznie regularniejsi w przyjmowaniu leków, o których zapominają, gdy częściej wychodzą z domu i mają różne codzienne aktywności.
Chłodno na to patrząc, trudno nie przyznać mu racji. Dlaczego więc polscy organizatorzy kampanii edukacyjnej „Osteomisja”, poświęconej osteoporozie, ostrzegają, że społeczna izolacja podczas epidemii doprowadza do „przerywania terapii i rezygnacji z jej kontynuowania”? – Tylko w ostatnim miesiącu w Polsce obrót produktem leczniczym stosowanym w leczeniu osteoporozy w formie zastrzyków zmniejszył się z 10 tys. do zaledwie 2 tys. Oznacza to, że aż 80 proc. pacjentów przypuszczalnie mogło zaniechać leczenia – mówi inicjatorka „Osteomisji” Elżbieta Kozik, prezeska Polskich Amazonek Ruchu Społecznego.
Czytaj też: Ile osób naprawdę umarło w Polsce na Covid-19
Otóż winne są zapewne w tym wypadku zamknięte przychodnie lub odwoływane wizyty domowe pielęgniarek, które dawniej podawały chorym te zastrzyki – a nie pozostawanie seniorów w domach. Gdyby system opieki ambulatoryjnej działał u nas sprawnie i personel medyczny miał zapewnione środki osobistej ochrony, nie musiałby obawiać się o swoje zdrowie i pacjenci wymagający pomocy nie byliby jej pozbawieni.
– Znacznie spadła liczba osób zgłaszających się do szpitali. To może mieć fatalne skutki z powodu nieleczonych zawałów serca, niewydolności nerek czy udarów, o czym dowiemy się w drugiej połowie roku – twierdzi dr Bartosz Fiałek, szef kujawsko-pomorskiego Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy. – Ale warto zwrócić uwagę, że hospitalizacje okupione są nieraz zakażeniami, zgonami pooperacyjnymi i ryzykiem błędów medycznych.
Mniej wylęgarni zarazków?
Najwyższa Izba Kontroli szacuje odsetek zgonów w polskich szpitalach z powodu zakażeń wewnątrzszpitalnych na co najmniej 1 proc., więc jeśli większość z nich pracuje dziś na pół gwizdka, a reszta w bardzo wysokich rygorach sanitarnych – mamy szansę uratować w tym roku ok. 4 tys. chorych! Wypełnione starszymi chorymi poczekalnie przychodni, gdzie trudno było zapewnić co najmniej dwumetrowe odstępy, nawet bez epidemii uchodziły za wylęgarnie zarazków. Wielu seniorów pojawiało się w nich zupełnie niepotrzebnie, ot, dla uatrakcyjnienia monotonii dnia – lekarze rodzinni zawsze zwracali na to uwagę, więc proszę teraz nie dramatyzować, że epidemia odcina wszystkich chorych od opieki medycznej. Utrudniona jest ona tam, gdzie ktoś nie potrafi zorganizować jej we właściwy sposób lub nie przejmuje się losem naprawdę wymagających pomocy pacjentów.
Pierwszy raz obserwujemy tak silne skoncentrowanie systemów ochrony zdrowia (i mediów) tylko na jednej chorobie. Co z tego wyniknie? Na razie, gdy szpitale są wypełnione ciężko chorymi, a lekarze i pielęgniarki, aby się nimi opiekować, pracują do utraty sił, dokładna analiza wielu współzależności musi poczekać na spokojniejszy czas.
Czytaj też: Upadek świata nowym początkiem?