Nowy koronawirus o kryptonimie 2019-nCoV zainfekował do końca ubiegłego tygodnia ponad 10 tys. osób na świecie i zabił 213, ale te liczby z dnia na dzień rosną. Szybko przewędrował z Dalekiej Azji do Stanów Zjednoczonych i Europy. Instytucje powołane do monitorowania sytuacji (głównie WHO i amerykańskie CDC) codziennie raportują o nowych przypadkach zakażeń w kolejnych krajach.
Próby powstrzymania ekspansji nieznanego wcześniej zarazka koncentrują się na Chinach, czyli w jego mateczniku. Już dwa tygodnie temu odcięto tam od świata 57 mln ludzi z prowincji Hubei, prewencyjnie zamknięto Szanghai Disneyland i część Wielkiego Muru Chińskiego. Kilka dni temu do Chin przestały latać samoloty kilkunastu linii lotniczych, a sieć sklepów meblowych Ikea zamknęła swoje tamtejsze markety.
Media pokazują wystraszonych ludzi w maseczkach. To one stały się symbolem epidemii, w czym nie ma niczego zaskakującego, bo kojarzą się niemal z każdym zagrożeniem zdrowia od ponad 100 lat. Te chirurgiczne wprowadzono do szpitali pod koniec XVIII w., ale nie stosowano ich publicznie aż do wybuchu grypy hiszpanki w 1918 r., która według szacunków zabiła ponad 50 mln ludzi.
Na razie nic nie wskazuje na to, że obecny koronawirus może zebrać takie żniwo. Najpoważniejszy problem w tym, że cywilizacja – dzięki której można powiedzieć, że sytuacja współczesnych ludzi jest lepsza – jednocześnie bardzo sprzyja tego typu zarazkom. Przede wszystkim ułatwia im przenoszenie się z kontynentu na kontynent: wirus grypy w 1918 r. potrzebował 3 miesięcy, by dotrzeć z USA do Europy, a dzięki transportowi lotniczemu obecny bakcyl pojawił się w Europie mniej więcej 3 tygodnie po wybuchu epidemii w chińskim Wuhan. Ale służby sanitarne radzą sobie z nim lepiej niż te sprzed 100 lat.