Stany Zjednoczone oficjalnie rozpoczęły proces wycofywania się z porozumienia paryskiego. To, co prezydent Donald Trump zapowiedział latem 2017 r., potwierdził 4 listopada – zgodnie z duchem czasu na Twitterze – sekretarz stanu Mike Pompeo. To kolejna zła wiadomość dla klimatu po decyzji prezydenta Chile Sebastiána Piñery o rezygnacji z organizacji tegorocznego Szczytu Klimatycznego ONZ COP25.
USA znów wycofuje się z walki o klimat
Szczyt na szczęście odbędzie się zgodnie z planem 2–13 grudnia, tylko że w Madrycie i dzięki błyskawicznej interwencji hiszpańskiego rządu. Niestety Trumpa nie był w stanie powstrzymać nikt mimo usilnych zabiegów dyplomatycznych w ciągu ostatnich dwóch lat. Prezydent nie ukrywa, że jest klimatycznym negacjonistą. Nie przekonują go ani naoczne fakty, czyli katastrofalne zjawiska pogodowe dewastujące kraj, które są skutkiem zmian klimatycznych, ani analizy naukowe i strategiczne, jakie opracowują służby amerykańskiego państwa. Mimo strat sięgających 400 mld dol. w latach 2014–18 Trump woli wierzyć, że straszenie kryzysem klimatycznym to część chińskiego spisku wymierzonego w USA.
Jakie będzie rzeczywiste znaczenie amerykańskiej decyzji? Proces wycofywania potrwa rok i zakończy się po wyborach prezydenckich, których wynik jest w tej chwili nieprzewidywalny. Ewentualna zmiana w Białym Domu i wygrana kandydata demokratów oznaczać będzie powrót USA do negocjacyjnego stołu, ze znacznie jednak mniejszym kapitałem międzynarodowego zaufania (Amerykanie nie pierwszy raz wyłączają się z klimatycznej gry; George W. Bush wycofał kraj z protokołu z Kioto w 2001 r.). Społeczność międzynarodowa nie może sobie pozwolić na ryzyko niepewnego wynik amerykańskiej elekcji, więc będzie przygotowywać się na każdy scenariusz, by uniknąć zaskoczenia, tak jak w 2016 r.
Czytaj także: Rolnictwo i hodowla bydła rujnują naszą planetę
Amerykanie chcą porozumienia paryskiego
Co to jednak oznacza? Udział USA w porozumieniu paryskim, największej gospodarki świata i drugiego po Chinach emitenta gazów cieplarnianych, był kluczowy, by do gry włączyć szybko rosnące pod względem gospodarczym Chiny właśnie, a także Indie i kraje rozwijające się, które korzystały w ramach protokołu z Kioto z taryfy ulgowej i nie musiały ograniczać emisji.
Porozumienie paryskie obowiązuje wszystkie strony, ale zobowiązania do redukcji emisji mają charakter dobrowolny. Gdy w gronie grających w tę samą grę pojawia się podróżujący na gapę (czyli USA), zapał innych do samoograniczeń w oczywisty sposób maleje. W takiej sytuacji rośnie znaczenie Unii Europejskiej, która powinna zarówno przykładem, jak i konkretnymi inicjatywami pomocowymi (transfer technologii, wsparcie finansowe) zachęcać kraje rozwijające się do podejmowania jak najambitniejszych celów. Tylko że w UE są takie kraje jak Polska, które hamują europejskie ambicje. Przykładem zainicjowane przez nasz kraj weto na szczycie w czerwcu tego roku przeciwko wpisaniu daty 2050 r. na osiągnięcie neutralności klimatycznej przez UE.
Tak więc amerykańska decyzja prowadzi do niezłej łamigłówki, którą będą musieli rozwikływać dyplomaci i politycy. Skuteczność ich działań będzie w dużej mierze zależeć od nacisków społecznych. Najlepiej widać to właśnie w USA, gdzie polityka rządu federalnego zupełnie rozmija się w tej chwili z oczekiwaniami społecznymi, politykami władz lokalnych i stanowiskiem istotnej części biznesu.
Otóż pozostanie USA w porozumieniu paryskim popiera 77 proc. Amerykanów uprawnionych do głosowania i nawet wśród zwolenników republikanów odsetek ten sięga 60 proc. Już siedem stanów ogłosiło strategie przejścia w 100 proc. na odnawialne źródła energii, dołączają do nich szefowie największych korporacji. Koalicje miast, władz regionalnych i przedsiębiorstw deklarujących realizację zobowiązań przyjętych w ramach porozumienia „reprezentują” 70 proc. amerykańskiego PKB i 65 proc. ludności. Jednym z najważniejszych instrumentów mobilizacji politycznej partii demokratycznej jest New Green Deal, projekt Nowego Zielonego Ładu – wizja sprawiedliwej społecznie i zgodnej z celami środowiskowymi modernizacji USA.
Czytaj także: Oto jak niszczymy świat
Trump stał się zwierciadlanym odbiciem Grety
Problem w tym, że zmiany klimatyczne nie czekają na rozstrzygnięcie negocjacji politycznych i wręcz przyspieszają. Niestety, po krótkim spowolnieniu nadal rosną globalne emisje gazów cieplarnianych. Okno szansy, by zatrzymać wzrost temperatury atmosfery na poziomie 1,5 st. C w stosunku do okresu przedprzemysłowego, szybko się zamyka (wielu ekspertów straciło już nadzieje, by cel ten udało się osiągnąć, wskazując, że nawet poziom 2 st. C jest coraz bardziej zagrożony).
Jak wobec tych ponurych faktów interpretować stanowisko Trumpa? Francuski filozof Bruno Latour zwraca uwagę, że za decyzjami prezydenta stoi bardzo spójna, choć obłędna polityka – to przekonanie, że klimat i sprawy środowiskowe stały się kluczową kwestią geopolityczną, podstawą Nowego Reżimu Klimatycznego, którego rozstrzygnięcie nie będzie zależeć od negocjacji, tylko od konfrontacji i walki o zagrożony dostęp do zasobów. Innymi słowy nieważne, czy Trump uznaje to, co mówi nauka o klimacie, czy nie, bo po prostu ma przekonanie, że Ziemi i tak nie wystarczy dla wszystkich i nie zmienią tego żadne porozumienia. A to zupełnie zmienia stawkę gry.
Donald Trump jest po prostu, jakkolwiek to dziwnie zabrzmi, zwierciadlanym odbiciem Grety Thunberg, szwedzkiej nastoletniej aktywistki zarzucającej politykom hipokryzję, za którą kryją brak wystarczających działań na rzecz klimatu. Trump robi to samo – odsłania hipokryzję dużej polityki w sprawach klimatu, tylko że dochodzi do radykalnie odmiennych wniosków. My zaś odkrywamy, że w świecie Trumpa i Thunberg uprawianie polityki w dotychczasowy, przedapokaliptyczny sposób staje się po prostu niemożliwe. I zaczynamy rozumieć, że wobec tego odkrycia jesteśmy bezradni. Ta właśnie bezradność jest dziś największym problemem.
Czytaj także: Apokalipsa zwierząt trwa