Siedem minut przed lądowaniem modułu księżycowego „Eagle” zaczęły się dziać rzeczy, od których tętno dowódcy misji Apollo 11 Neila Armstronga skoczyło do 150 uderzeń na minutę. Mocno zdenerwowany był też drugi członek załogi lądownika, Buzz Aldrin (trzeci kosmonauta, Michael Collins, pozostał w oczekującym na okołoksiężycowej orbicie module dowodzenia/serwisowym).
Dwie legendy
Nagle jedno z najważniejszych urządzeń „Eagle’a” – sterujący nim Apollo Guidance Computer (AGC) – zaczął wyświetlać alarm o numerze 1202. W ciągu pięciu minut alert pojawił się cztery razy, a na dokładkę AGC zasygnalizował również drugi: 1201. Kosmonauci – trenowani do upadłego na symulatorach – znali na pamięć najważniejsze kody alarmów i związane z nimi procedury, ale w trakcie przygotowań te dwa nigdy się nie pojawiły. W lądowniku „Eagle” oraz centrum kontroli lotów kosmicznych w Houston zrobiło się bardzo nerwowo. Co to ma znaczyć? Przerwać misję czy ją kontynuować? Na szczęście inżynier Steve Bales świetnie znał komputer AGC i wiedział, że ani 1202, ani 1201 nie zagrażają lądowaniu na Księżycu. Dlatego dał pozwolenie na kontynuowanie misji.
Te dramatyczne wydarzenia obrosły dwiema sprzecznymi legendami. Jedna podkreślała przewagę czynnika ludzkiego: oto w najważniejszym momencie epokowej wyprawy zawiodła maszyna, więc człowiek musiał wziąć sprawy w swoje ręce. Druga usprawiedliwiała komputer: to astronauci popełnili błąd. Prawda jest bardziej skomplikowana. Komputer zgłaszał alarmy, bo jego pamięć zalewały dane pochodzące z jednego z mniej potrzebnych podczas lądowania radarów. Było to spowodowane błędną konstrukcją zasilania: alarmy pojawiały się, gdy Buzz Aldrin wpisywał polecenie nakazujące AGC wyświetlanie odległości do punktu docelowego oraz prędkości „Eagle”.