Ministerstwo Obrony Narodowej rozpoczęło sprint po samoloty piątej generacji. Program nowego myśliwca wielozadaniowego o kryptonimie Harpia zmienił się z konkurencji kilku typów maszyn w przymiarki do zakupu jednego określonego rodzaju F-35. O ile styl działań MON budzi wątpliwości, o tyle sam cel już mniej. Wyposażenie sił powietrznych w trudno wykrywalne samoloty najnowszej generacji byłoby ambicją godną uznania, gdyby istotnie wyszło poza wyborcze hasła. Losy tego pomysłu zależą od przychylności strategicznego sojusznika, kalkulacji polityków i rzecz jasna możliwości inwestycyjnych. Choć wojsko raczej nie lubi oszczędzać. Przyjmijmy na chwilę, że szanse są większe niż zagrożenia.
Samolot z kryzysu
Na żadnym współczesnym samolocie historia nie odcisnęła takiego piętna. Kiedy na początku lat 90. trzy rodzaje sił zbrojnych USA (siły powietrzne, marynarka wojenna i piechota morska) dojrzały do wymiany używanych dotychczas generacji samolotów, skończyła się zimna wojna, a federalny budżet zaczął mieć kłopoty. Nie było już mowy o tym, by jak w latach 60. czy 70. utrzymywać osobne floty kilkunastu typów maszyn bojowych, ale jednocześnie USA nie mogły sobie pozwolić na utratę technologicznej hegemonii. Koszty supermyśliwca miała obniżyć „wspólna platforma” – pomysł znany i zarzucony u nas w przypadku śmigłowców wielozadaniowych.
Lotnictwo chciało samolotu trudno wykrywalnego (technologia stealth była wtedy na topie) i z dużym udźwigiem – głównie dla zastąpienia F-16 w roli bomb trucka. U.S. Air Force miały wtedy prawie gotowy nowy myśliwiec przewagi powietrznej F-22 Raptor i już wiedziały, że stealth ma niezaprzeczalne zalety, ale przyda się też samolot tańszy i prostszy w obsłudze. Marynarka wojenna musiała mieć mocną maszynę startującą z katapult lotniskowców, wielozadaniową, o bogatym zestawie uzbrojenia i z funkcjami rozpoznawczymi.