Medycyna od zarania łaknęła sukcesów. Bo też cywilizacja i kultura, w jakich żyjemy, nastawione są na nie. Ba, traktowane są jako synonim szczęścia. To dla wielu najważniejszy cel w życiu. Wygrana. W przypadku lekarza może nią być znalezienie się w zawodowym panteonie, udana operacja albo pokonanie groźnej dla ludzi choroby. – Nie zdajemy sobie sprawy, że często potrzeba tu szczęśliwego zbiegu okoliczności – mówi prof. Paweł Łuków z Zakładu Etyki Instytutu Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego.
W plebiscycie POLITYKI „Koniec wieku” na najważniejsze wynalazki minionego stulecia ponad 50 tys. czytelników na pierwszym miejscu umieściło odkrycie penicyliny. Ale czy sukces Aleksandra Fleminga należy przypisać wyłącznie jego ponadprzeciętnemu intelektowi? W 1928 r. zauważył, jak grzyb pleśniowy Penicillium chrysogenum hamuje rozwój bakterii, bo sam lub któryś z jego pomocników źle zabezpieczył jedną z potrzebnych do produkcji szczepionek hodowli gronkowców i przypadkowo dostały się do niej zarodniki grzyba. A gdyby odrobina radu, trzymana przez Piotra Curie w wewnętrznej kieszeni marynarki, nie przepaliła materiału i nie pozostawiła blizny na jego piersi, czy tak łatwo dostrzegłby efekty promieniowania?
– Nie jest więc prawdą, że nobliści i wynalazcy są jedynymi rodzicami swoich sukcesów – oświadcza prof. Łuków. – To najwyżej przyrodni rodzice, jak ojczym i macocha, ponieważ gigantyczną część tego, co osiągnęli i zdobyli, stanowi po prostu szczęśliwy traf.
Traf zdecydował
Gdyby nie pomyślny zbieg okoliczności, niektórzy wybitni lekarze pracowaliby w innych specjalnościach albo nawet zawodach. Prof. Zbigniew Religa w „Człowieku z sercem w dłoni”, opublikowanym w 2009 r.