Kto nie słyszał zachwyconego dziadka opowiadającego o trzyletnim wnuku, który bez żadnych instrukcji potrafi znaleźć na tablecie odpowiednią bajeczkę, lub o wnuczce w wieku przedszkolnym umiejącej uruchomić na telefonie komórkowym funkcje niedostępne dla dorosłych? Po prostu dzieci dziś rodzą się z komputerową myszką lub smartfonem w ręku, są więc cyfrowymi tubylcami – technologiczny wymiar rzeczywistości ma być dla nich tak samo naturalny jak dla członków amazońskich plemion naturalnym środowiskiem życia jest las tropikalny.
O cyfrowych tubylcach po raz pierwszy zaczął mówić i pisać już w 2001 r. Marc Prensky, amerykański popularyzator wykorzystania nowych technologii w edukacji. Przekonywał też, że dorośli mogą być co najwyżej cyfrowymi imigrantami – internet to dla nich nowe terytorium, które zawsze będzie obcym, wyuczonym obszarem. Stąd mają wynikać zasadnicze nieporozumienia i współczesny konflikt pokoleń. Bo kiedy dorosły widzi dziecko wpatrzone w ekran, myśli, że bezproduktywnie traci ono czas na gry w głupie strzelanki lub oglądanie jeszcze głupszych filmików na YouTube. A wszystko to ma się dziać kosztem nauki, kontaktów z rówieśnikami, ruchu na świeżym powietrzu.
Demencja czy rozwój?
Cyfrowi tubylcy jawią się więc wręcz jako nowy odmienny gatunek ludzki, zagrożony nowymi patologiami. Najgroźniejszą zidentyfikowaną przez niemieckiego filozofa i psychiatrę Manfreda Spitzera ma być cyfrowa demencja. Z książki pod takim tytułem opublikowanej w wersji polskiej w 2013 r. wynika, że nadmierny kontakt z cyfrowym światem i ekranem niszczy młodym ludziom mózgi, które tracą szansę na takie ukształtowanie, jakiemu sprzyja wychowanie klasyczne: przez lekturę, zaangażowanie w sport i kulturę oraz aktywność społeczną. W efekcie ma rosnąć pokolenie ludzi upośledzonych umysłowo, i to w skali masowej.