Artykuł w wersji audio
Przyroda ubożeje z dekady na dekadę, kolejka roślin i zwierząt zagrożonych zniknięciem szybko się wydłuża. Wielu nie da się już uratować. „Biosfera Ziemi ma za sobą niejeden zakręt. Z każdego z nich długo wychodziła na prostą. Jednak obecne załamanie się różnorodności gatunkowej świata uderzy w tych, którzy ten kryzys wywołali, czyli w nas. Ryzykujemy bardzo wiele. Przyroda to nasz naturalny kokon, fundament naszego dobrobytu i bezpieczeństwa żywnościowego” – przekonuje australijski naukowiec Will Steffen, były wieloletni dyrektor Międzynarodowego Programu Zmian Geosfery i Biosfery (IGBP).
Gdy przed około 11 tys. lat po ostatniej epoce lodowcowej nastał łagodny holocen, okres ten okazał się – jak to określa Steffen – „naszą przestrzenią operacyjną”. Stworzył dogodne warunki do eksplozji demograficznej i zapewnił w miarę stabilny klimat, co pozwoliło nam na dokonanie rewolucji neolitycznej: rozwinięcie rolnictwa, udomowienie roślin, oswojenie zwierząt, założenie stałych osad i pierwszych miast. Bez w miarę przewidywalnego holocenu nie bylibyśmy dziś tu, gdzie jesteśmy. Biosfera nam w tym wydatnie pomogła.
Atrofia biosfery
Wygląda jednak na to, że holocen odchodzi do przeszłości. W szczególności druga połowa zeszłego stulecia oraz początek obecnego znacznie odbiegają od holoceńskiej normy. Nie chodzi tylko o wzrosty temperatury i rosnące emisje gazów cieplarnianych. Widać też inne efekty nasilającej się presji człowieka na środowisko. W połowie zeszłej dekady IGBP pod kierownictwem Steffena opublikował raport, w którym na opisanie tego, co się dzieje na globie od 1950 r., użyto terminu „wielkie przyspieszenie” (ang. Great Acceleration). Opierając się na ponad 20 wskaźnikach, autorzy publikacji stwierdzili, że „kluczowe elementy ziemskiego ekosystemu wykroczyły poza naturalną zmienność z ostatnich 11 000 lat”.
Raport powtórzono w 2016 r., zaostrzając jego tezy. Steffen, do spółki z badaczami ze Stockholm Resilience Centre, stworzył też koncepcję dziewięciu limitów wytrzymałościowych globu. Zakłada ona, że Ziemia jest systemem, który owszem sam się reguluje, ale tylko do pewnego momentu, i że zaburzenie tego systemu może doprowadzić do nagłych i trudnych do przewidzenia skutków. W zeszłym roku na łamach „Science” grupa ta wykazała, że cztery z tych limitów zostały już przekroczone. Jest wśród nich różnorodność biologiczna.
Opis atrofii ziemskiej biosfery – wciąż niepełny, ale już dość szczegółowy – zawierają cztery sążniste księgi opublikowane wiosną br. przez zespół ponad stu naukowców, działający pod auspicjami międzyrządowej organizacji IPBES (to akronim jej pełnej angielskiej nazwy Intergovernmental Science-Policy Platform on Biodiversity and Ecosystem Services). Powołano ją w 2012 r., aby raz na kilka lat przedstawiała zbiorcze raporty oceniające stan bioróżnorodności na Ziemi i prezentowała scenariusze na przyszłość. Formuła działania IPBES jest podobna do tej, którą zastosowano w znacznie lepiej znanym Międzyrządowym Zespole ds. Zmian Klimatycznych (IPCC), słynnym ze swoich alarmistycznych diagnoz i prognoz, za sprawą których o ziemskim klimacie zaczął mówić cały świat. IPCC dostał w 2007 r. Pokojową Nagrodę Nobla. Kto wie, może jego młodsza siostra IPBES również doczeka się takiego wyróżnienia. Na razie jednak wizja nadciągającej katastrofy klimatycznej – szaleństw pogody, zatapianych miast, niemiłosiernych upałów, krachu rolnictwa z niedoboru wody, inwazji tropikalnych chorób zakaźnych oraz dziesiątek milionów migrantów klimatycznych – o wiele bardziej rozpala wyobraźnię ludzi niż wizja masowej zagłady gatunków, które znikają sobie po cichu gdzieś tam na drugim końcu świata.
Pod jednym względem raporty obu organizacji są już dziś bardzo podobne: poziomu pesymizmu, gdyby sprawy potoczyły się źle. W każdej ze wspomnianych czterech ksiąg naukowcy z IPBES zajęli się innym regionem świata: Afryką, Azją-Pacyfikiem, Europą z Azją Środkową oraz obiema Amerykami. Wyłania się z nich obraz wiszącej nad światem katastrofy. W Afryce do końca XXI w. zniknie połowa gatunków ptaków i ssaków. W rejonie Pacyfiku różnorodność biologiczna zmniejszy się o połowę w ciągu trzech dekad – część organizmów wymrze, innym skurczy się przestrzeń życiowa, kolejne przetrwają, ale staną się mniej zróżnicowane genetycznie.
Jedną z głównych przyczyn tego stanu rzeczy będzie zagłada raf koralowych – mateczników oceanicznego życia. W Oceanie Spokojnym wymrą niemal wszystkie (90 proc.) główne rodziny budowniczych rafy. Przetrwają jedynie te najbardziej odporne korale, ale taki monotonny ekosystem będzie miał tyle wspólnego z prawdziwą rafą koralową, co monokultura leśna z puszczą. Wymieranie trwa też w obu Amerykach. Raport stwierdza, że w ciągu pół wieku tamtejsza przyroda zubożeje o jedną piątą gatunków. W porównaniu z początkiem XIX w. straty wyniosą łącznie 40 proc.
„Trend jest powszechny i wywołany jedną przyczyną: presją ludzi. Potrzebujemy coraz więcej żywności, wody, energii i ziemi, więc dla innych gatunków zostawiamy coraz mniej miejsca. Zapewniamy sobie rozwój i dobrobyt, tyle że kosztem innych stworzeń oraz przyszłych pokoleń” – mówi Robert Watson, przewodniczący IPBES, a na co dzień profesor Uniwersytetu Wschodniej Anglii. To ten sam naukowiec, który przewodniczył IPCC w latach 1997–2002, kluczowych dla tej organizacji. Właśnie wtedy jej ostrzeżenia po raz pierwszy trafiły na czołówki gazet. Pomógł w tym temperament Watsona, szanowanego za osiągnięcia naukowe i odwagę w głoszeniu swoich poglądów.
Po opublikowaniu w 2001 r. trzeciego raportu IPCC, mówiącego, że do końca XXI w. temperatura na Ziemi może wzrosnąć od 1,4 st. C do 5,8 st. C, w zależności od scenariusza rozwoju ekonomicznego świata, klimat stał się tematem gorącym medialnie i politycznie. Jednak Bob Watson zapłacił za ten rozgłos posadą szefa IPCC. Został utrącony przez administrację George’a W. Busha w wyniku lobbingu firm naftowych. Dekadę później stanął na czele IPBES.
Zmierzamy ku zagładzie
Innym badaczem regularnie ostrzegającym przed kryzysem ziemskiej biosfery jest Jos Barlow z Lancaster University w Wielkiej Brytanii, znawca przyrody Amazonii. Parę tygodni temu wraz z kilkunastoma naukowcami opublikował w „Nature” obszerny artykuł, w którym zajęto się stanem czterech głównych ekosystemów strefy międzyzwrotnikowej: lasów, sawann, raf koralowych oraz rzek i jezior. Konkluzja publikacji jest jednoznaczna. „Zmierzamy ku zagładzie. Wkrótce straty w tropikach, które przez miliony lat były główną ostoją ziemskiego bogactwa gatunków, będą nie do odrobienia. Potrzebne są pilne działania ratunkowe” – napisali autorzy artykułu.
Najbardziej radykalną propozycję takich działań przedstawił dwa lata temu biolog Edward O. Wilson, emerytowany profesor Harvard University. Mimo dość zaawansowanego wieku (urodził się w 1929 r.) uczony nie zwalnia tempa. W 2016 r. wydał książkę „Pół Ziemi” (polski przekład Bogdana Barana ukazał się nakładem wydawnictwa Aletheia), w której dowodził, że jeśli chcemy ocalić ziemską przyrodę, powinniśmy połowę powierzchni lądów i mórz objąć jakąś formą ochrony przyrodniczej. Wilson przekonywał, że w ten sposób można ocalić około 80 proc. ziemskich gatunków. Zaproponował przeprowadzenie ogólnoświatowego remanentu, aby mieć pewność, że żaden wartościowy przyrodniczo obszar nie zostanie pominięty.
Nie wszystkim pomysł Wilsona przypadł do gustu. Antropolodzy Robert Fletcher i Bram Büscher uznali go wręcz za niebezpieczny. „To groźna wizja. Ludzkość zostałaby upchnięta w gęsto zaludnionych miastach i poddana tam opresji technologii. Pamiętajmy, że ochrona przyrody ma też swoją ciemną kartę: w przeszłości wiele razy zmuszano ludzi biednych i politycznie zmarginalizowanych do opuszczenia rodzinnych stron, aby można było stworzyć rezerwat lub park narodowy” – przestrzegali. Wilson odpowiadał jednak, że nie zamierza nikogo przesiedlać. Przeciwnie, obecność rdzennych mieszkańców uznawał za istotny atut. „Nikt nie zapewni lepszej ochrony przyrodzie niż oni” – podkreślał.
Znaleźli się też badacze, którzy podchwycili pomysł Wilsona. Pierwszy wstępny remanent przeprowadziła pod koniec zeszłego roku grupa 49 biologów pod kierunkiem Erica Dinersteina z organizacji WWF. Zadali sobie oczywiste pytanie: czy na Ziemi jest wciąż wystarczająco dużo terenów z niezmienionym środowiskiem naturalnym? Świat został podzielony na 846 ekoregionów. W każdym sprawdzono, jaka jego część jest już chroniona i czy dałoby się względnie łatwo zwiększyć zasięg terytorialny takiej ochrony. Generalna konkluzja pracy była pozytywna: tak, wciąż jeszcze biosfera Ziemi jest na tyle bogata, aby dało się pół globu (lądów i mórz) wziąć pod ochronę: 98 ekoregionów już spełnia postulat Wilsona, a kolejnym 313 niewiele do tego brakuje.
Dodajmy jednak, że po drugiej stronie jest 207 ekoregionów, w których w miarę dziewicza przyroda zajmuje zaledwie 4 proc. powierzchni lub mniej. Dinerstein i pozostali autorzy, podsumowując swoje badania, wezwali do podpisania przez wszystkie kraje Globalnego Porozumienia dla Przyrody, umowy podobnej do Porozumienia Paryskiego z 2015 r. dotyczącego ochrony klimatu. W tym przypadku celem byłoby otoczenie ochroną połowy ziemskich lądów i mórz do 2050 r. „Wiele badań wskazuje, że bez spełnienia tego postulatu nie uda się uniknąć kolejnej wielkiej zagłady życia” – podkreśla Dinerstein.
Wola polityczna to jednak nie wszystko. Potrzebne też będą pieniądze. I to spore. „Ochrona bioróżnorodności kosztuje, a kraje generalnie nie spieszą się ze zwiększaniem nakładów na ten cel” – zauważa Edward Barbier, ekonomista z Colorado State University. On też poważnie potraktował ideę Wilsona i dlatego postanowił oszacować jej koszty. Uzyskał wynik 100 mld dol. rocznie. To kwota astronomiczna w porównaniu z obecnymi wydatkami na ochronę bioróżnorodności, szacowanymi na 5–10 mld dol. rocznie w skali globu. „Bez wsparcia sektora prywatnego nie ma szans na to, aby objąć ochroną połowę Ziemi, jak to sobie wymarzyli biolodzy” – mówi Barbier. Jak zachęcić firmy do wyłożenia tak wielkich sum? „Trzeba im uświadomić, że wiele z nich ma żywotny interes w zachowaniu bioróżnorodności w skali globu. Kryzys biosfery oznacza kryzys dla branży spożywczej, rolnej, leśnej, rybackiej, turystycznej, ubezpieczeniowej i wielu innych” – wylicza naukowiec. Jego zdaniem biznes musi być stroną przyszłego Porozumienia dla Przyrody.
Tymczasem Edward O. Wilson nie próżnuje. Rok temu z jego inicjatywy uruchomiono projekt badawczy Half-Earth Project, którego celem jest wyznaczenie zasięgów rozmaitych, mniej dotychczas zbadanych, gatunków zwierząt, aby łatwiej było wskazać najbogatsze gatunkowo miejsca. Nie próżnują również działacze i naukowcy z organizacji pozarządowej Nature Needs Half, którzy starają się nagłośnić ideę Wilsona i znaleźć dla niej polityczne wsparcie (wśród założycieli jest Dinerstein). No i nie próżnuje Bob Watson, szef IPBES. On ma w tej chwili najcięższe zadanie: musi pogodzić bardzo różne, często sprzeczne, poglądy na temat tego, jak oceniać stan bioróżnorodności i w jaki sposób ją ocalić. Okazało się bowiem, że środowisko naukowców i osób zaangażowanych w ochronę gatunków jest niezwykle podzielone. W IPBES co chwila wybuchają spory. Część badaczy zagroziła, że wycofa się z dalszych prac. Rozdają sobie bolesne ciosy za pośrednictwem prasy naukowej.
„To moje główne zmartwienie. W maju 2019 r. zamierzamy opublikować największy w historii raport na temat stanu, zagrożeń i przyszłości bioróżnorodności na globie. Chciałbym, żeby odbił się równie głośnym echem jak raporty IPCC. Prace nad nim dobiegają końca, ale politycy i biznes potraktują nas poważnie tylko wtedy, gdy sami ze sobą się porozumiemy. W innym przypadku nikt nas nie będzie słuchał” – tłumaczy Watson.
Bioróżnorodność w Polsce
Lekcję powinna też odrobić Polska, finansując prace nad stworzeniem wykazu gatunków występujących na naszym terytorium. – Bez tego nigdy się nie dowiemy, jaki dokładnie mamy stan bioróżnorodności i jakie są trendy. Nasza wiedza pozostanie wycinkowa. Wiele krajów ma już takie bazy danych – mówi dr Piotr Tykarski z Zakładu Ekologii Wydziału Biologii Uniwersytetu Warszawskiego, a także koordynator Krajowej Sieci Informacji o Bioróżnorodności. W skali globu taką bazę gatunków tworzy organizacja Global Biodiversity Information Facility, która blisko współpracuje z IPBES. Polska sieć powstała 14 lat temu z inicjatywy kilkunastu placówek naukowych. W tym czasie zebrano w jednym miejscu (baza.biomap.pl) informacje o około 20 tys. gatunków owadów i pająków.
Praca polegała na żmudnym przeglądaniu tysięcy publikacji naukowych oraz setek kolekcji. – Dzięki temu wiemy na przykład, że mamy w Polsce około 500 gatunków pszczół i około 3,5 tys. gatunków motyli i ciem – mówi Tykarski. Ocenia, że w Polsce żyje około 60 tys. gatunków roślin, zwierząt, grzybów i mniejszych organizmów, łącznie z jednokomórkowymi pierwotniakami (ale bez bakterii). – To szacunki oparte głównie na analizie literatury. Generalnie w porównaniu z zachodnią Europą nasza przyroda jest wciąż bogata w gatunki. Mamy bogatą mozaikę krajobrazów, a to oznacza rozmaitość siedlisk, która przekłada się na względne bogactwo gatunków – wyjaśnia naukowiec. Jego marzeniem jest rychłe sfinalizowanie prac nad polskim wykazem gatunków. – Gdybyśmy dostali na to fundusze, moglibyśmy dokończyć taki remanent w ciągu trzech lat – deklaruje Tykarski.