Artykuł w wersji audio
Będą mnie leczyć jak w XVII w.? Maciek był zaskoczony kuracją, jaką mu zaproponowano. „Pana ojciec zmarł, bo za późno odkryto, na co jest chory” – powiedział lekarz, wręczając pacjentowi skierowanie do szpitala. „My zastosujemy upusty krwi. Czy pan kiedyś zemdlał na jej widok?”.
Mężczyznom rzeczywiście zdarza się to częściej niż kobietom, ale akurat Maciek na hemofobię – tak się fachowo nazywa lęk przed krwią – nigdy nie cierpiał. Nie przypuszczał jednak, że będzie poddawany leczeniu, które, jak myślał, już dawno zarzucono. I które bardziej kojarzyło mu się z ciemnogrodem niż współczesną medycyną.
Metoda upuszczania krwi upowszechniła się w Europie w średniowieczu, choć okres jej największej popularności przypada na pierwszą połowę XVII w. – pisze w interesującej książce na temat terapii leczniczych stosowanych w Rzeczpospolitej XVI–XVIII w. dr Jakub Węglorz, adiunkt z Instytutu Historycznego Uniwersytetu Wrocławskiego. Zabieg początkowo zalecano np. mnichom cztery–pięć razy w roku, jako środek pozwalający zachować czystość seksualną przez pozbycie się czynnika „gorącego”, za jaki uważano krew.
U Macieja upustów ma być więcej – 20, po jednym w tygodniu. I w tym wypadku nie chodzi o leczenie nadmiernej chuci, lecz o pozbycie się z organizmu żelaza. Hemochromatoza, na którą chorował jego ojciec i przekazał mu ją w genach, grozi zniszczeniem narządów wewnętrznych, co prowadzi do przedwczesnej śmierci. Czynnikiem sprawczym jest właśnie żelazo, więc trzeba regularnie oczyszczać z niego organizm, oddając około pół litra krwi. To jedyny sposób, by przeżyć.
Na liście chorób, przy których sięgano po tę metodę w XVII w., były natomiast: gorączki, urazy, zapalenia płuc i krwioplucia, tyfus, ospa, paraliże, zaburzenia psychiczne i wiele innych. Ale Jakub Węglorz obala podstawowy mit: – Nie ulegajmy stereotypowi, jakoby nowożytna medycyna miała wszystkie choroby leczyć tylko w ten sposób! W powszechnym użyciu były przecież leki roślinne, zwierzęce i mineralne, korzystano też z leczniczych kąpieli, maści oraz plastrów.
Dopiero jednak od końca XVIII w. zapatrywania na krwioupusty zaczęły na tyle ewoluować, że bonifrater Ludwik Perzyna w dokumencie z 1793 r. „Lekarz dla włościan, czyli rady dla pospólstwa” odważył się kategorycznie przestrzegać przed nimi w wypadku raka, kołtuna, świerzbu, zatwardzeń, duszności, wrzodów, a także pałających gorączek. Wskazania więc stopniowo topniały i do naszych czasów flebotomia – bo tak zgodnie ze współczesną nomenklaturą nazywa się ten zabieg – ostała się przy hemochromatozie, 200–300 lat temu kompletnie nieznanej. Choć również wtedy żyli dotknięci nią ludzie, ale kto potrafiłby ją rozpoznać?
Zwłaszcza że i dzisiaj są z tym problemy. – Chociaż zaburzenie kojarzy się z krwią, gdyż żelazo niezbędne jest do przenoszenia tlenu przez hemoglobinę znajdującą się w krwinkach czerwonych, wykrycie objawów związanych z jego nadmiarem spada na gastrologów i lekarzy rodzinnych – mówi dr n. med. Kazimierz Hałaburda z Instytutu Hematologii i Transfuzjologii w Warszawie. Na właściwy trop można wpaść jednak dopiero wtedy, gdy niecharakterystyczne dolegliwości niczym porozrzucane puzzle dadzą się złożyć w jeden obraz.
U ojca Maćka narządy wewnętrzne zaczęły wysiadać, gdy miał 40 lat. Leczono go najpierw na cukrzycę – bo wykryto w badaniach laboratoryjnych nietolerancję glukozy. Potem zaczęły się problemy z trzustką i dołączyły do tego bóle stawów. Wreszcie, po kilku latach, próby wątrobowe wyszły tak złe, że trzeba było ratować ten narząd przed marskością. I dopiero kolejny lekarz wpadł na to, że skoro mężczyzna nie pije alkoholu oraz nie ma żadnych oznak nowotworu, warto go przebadać pod kątem zawartości żelaza. Tak wykrył chorobę, która po 10 latach doprowadziła pacjenta do śmierci. – Wtedy wezwano na badania całą rodzinę – opowiada Maciek, który miał wówczas 24 lata. Czuł się jeszcze świetnie. Okazało się jednak, że poziom ferrytyny, która magazynuje żelazo, by organizm mógł je łatwo pozyskiwać do procesów metabolicznych, aż dziesięciokrotnie przekracza u niego normę. – Nie miałem żadnych dolegliwości, a powiedziano mi, że choruję na nieuleczalną chorobę.
Potwierdzeniem było badanie genetyczne. Objawy hemochromatozy, jak przyznaje dr Hałaburda, rzeczywiście narastają powoli i na ogół dopiero po czterdziestce pacjent kwalifikuje się do pierwszych krwioupustów. – U kobiet jeszcze później, bo miesiączki w naturalny sposób usuwają żelazo z organizmu. U dzieci natomiast strachu nie ma, gdyż zapotrzebowanie na ten pierwiastek mają większe niż dorośli.
Wiara naszych przodków w leczniczą moc pozbywania się krwi – nie tylko przez nacinanie żył, ale też przystawianie baniek lub pijawek – brała się z tzw. doktryny humoralnej. Teoria ta głosiła, jak tłumaczy dr Węglorz w swojej książce „Zdrowie, choroba i lecznictwo w społeczeństwie Rzeczpospolitej XVI–XVIII wieku”, istnienie w organizmie czterech humorów – substancji nawiązujących do żywiołów, a więc ziemi, wody, ognia i powietrza. „Nadmierna suchość lub wilgotność, bądź też zimno czy ciepło, musiały być koniecznie usunięte lub zneutralizowane czynnikami o przeciwnym działaniu – pisze autor. – Usuwanie skwaszonej lub występującej w nadmiarze krwi było więc metodą leczniczą, którą wspomagano naturę, gdyż ona sama nie poradziłaby sobie z chorobotwórczą materią”. W medycynie obowiązywała wtedy szkoła postępowania czynnego – aktywnego odtykania zapchanych kanałów i organów w ciele człowieka. Stosowano upusty krwi, ale też kładziono nacisk na częste wypróżnianie, niewstrzymywanie oddawania moczu ani wiatrów, prowokowanie biegunek i wymiotów mających przeczyszczać organizm. Paradoksalnie nie zdawano sobie tylko sprawy, jak niepotrzebnym balastem może być żelazo.
Ale właściwie dlaczego, jeśli potrzebuje go nasza hemoglobina, by móc transportować tlen? Jego podwyższony poziom stymuluje powstawanie wolnych rodników, które uszkadzają narządy wewnętrzne. A nie posiadamy zdolności eliminowania go z organizmu, więc przy zaburzonych mechanizmach wchłaniania pojawia się nie lada kłopot. W wątrobie, szczególnie wrażliwej na przeładowanie żelazem, powstaje odczyn zapalny, co kończy się włóknieniem i marskością.
3–4 gramy tego pierwiastka to odpowiednia ilość, aby mógł spełniać wszystkie swoje funkcje w krwinkach, a jeszcze wystarczy go dla mioglobiny – białka znajdującego się w mięśniach, które dostarcza im niezbędnego tlenu. Zgodnie z normami prawidłowy poziom żelaza we krwi powinien wynosić od 40 do 160 mg/dl, ale by przekonać się o jego rzeczywistych zasobach, lepiej oznaczyć stężenie ferrytyny magazynującej go w wątrobie, a w dalszej kolejności transferyny – białka transportującego żelazo do krwi. Jeśli wskaźnik wysycenia surowicy transferyną przekracza 45 proc., pacjenta kieruje się na kolejne badania.
Gdyby tak uważna diagnostyka była możliwa 200–300 lat temu, może chirurdzy, cyrulicy i balwierze ostrożniej kwalifikowaliby chorych do upustów krwi. W XVII w. kierowano się zgoła innymi zasadami. Nawet w kwestii wyboru terminu przeprowadzenia zabiegu, przy czym nie chodziło tylko o to, aby krew puszczać jak najwcześniej na początku wystąpienia dolegliwości. – Przemieszanie zaleceń wynikających z dawnych wierzeń starożytnego Rzymu, interpretacji astrologicznych, wskazań patologii humoralnej, a nawet zwyczajów wynikających z religii chrześcijańskiej dawało w efekcie dość skomplikowany układ dni w miesiącu sprzyjających lub wykluczających działania terapeutyczne – podkreśla Jakub Węglorz. Upustów dokonywano w cichym i zaciemnionym pomieszczeniu, oświetlonym jedynie świecą. Żyłę nacinano w punkcie bliskim ogniska objawów choroby, jednak nie dokładnie w nim. Np. przy kuracjach bólów gardła, jamy ustnej oraz kataru upuszczano krew z żyły pod językiem lub przykładano pijawki na policzkach. W większości wskazań otwierano żyłę w zgięciu stawu łokciowego, przy czym w przypadku schorzenia śledziony bezwzględnie musiała być to lewa ręka. – Odnalezienie i nacięcie prawidłowej żyły nie było wcale łatwe – twierdzi na podstawie wyszperanych opisów zabiegów dr Węglorz. – Wcale nierzadko kończyło się to niepowodzeniem.
U współczesnych pacjentów z hemochromatozą takiego ryzyka nie ma. Zabieg odbywa się w sterylnych warunkach, trwa do 20 minut, choć wielu skarży się, że pół dnia trzeba wcześniej spędzić w szpitalu na różnych biurokratycznych procedurach. – Rejestrują, ważą, mierzą, mnóstwo jest tej papierologii – opowiada Maciek. – Dopiero po wszystkich formalnościach można usiąść na fotel, który przypomina stanowisko do dializy lub oddawania krwi. Igła, która przekłuwa żyłę, jest całkiem gruba. Łączy się z rurką, która odprowadza około 1–2 szklanek krwi do specjalnego worka.
Po zabiegu niektórzy pacjenci nie czują się najlepiej. – Nie mogę prowadzić auta przez dwa dni, chodzę jak śnięty – wyznaje Maciek. Nie rozumie tylko, dlaczego oddawana krew musi podlegać utylizacji, choć wciąż słyszy, jak cenny to dar, którego stale, zwłaszcza podczas wakacji, brakuje. – Chyba mógłbym przy okazji zostać krwiodawcą, zwłaszcza dla osób, które cierpią na niedobór żelaza?
W USA rzeczywiście krew pobieraną od pacjentów takich jak on przetacza się – oczywiście po niezbędnym przebadaniu – innym chorym. W Polsce do niedawna nie było to pod żadnymi warunkami możliwe, ale – jak informuje dr Joanna Wojewoda z Regionalnego Centrum Krwiodawstwa i Krwiolecznictwa w Warszawie – w 2017 r. zmieniono rozporządzenie i krew z upustów może służyć innym pacjentom. Teoretycznie. – Na ogół, niestety, się do tego nie nadaje, bo wiele jej parametrów nie spełnia naszych wysokich kryteriów, by można ją było bezpiecznie podać innym – przyznaje. – Chorzy z hemochromatozą mają często już mocno uszkodzoną wątrobę, serce, a krwiodawcy muszą być zdrowi!
Upusty krwi, szeroko stosowane w dawnej medycynie, nie wytrzymały próby czasu – okazały się pozbawione właściwości leczniczych, a w wielu wypadkach stanowiły istotne zagrożenie dla zdrowia i życia. Fakt, że takie zabiegi mimo wszystko przeprowadza się u ściśle wyselekcjonowanej grupy pacjentów – u cierpiących na hemochromatozę, a w wyjątkowych wypadkach u niektórych chorych po transplantacjach szpiku, nerek i wątroby oraz u osób z rzadkim schorzeniem czerwienicy prawdziwej – świadczyć może jednak o tym, że archaiczne kuracje bywają nieraz niezastąpione. Byle sięgać po nie wtedy, kiedy to konieczne. A nie wmawiać sobie i innym, jak czynią to antyszczepionkowcy lub homeopaci, że natura potrafi wszystko sama wyleczyć najlepiej.