MARCIN ROTKIEWICZ: – „Szczęście – czego nie powiedziała ci matka” – tak brzmiał tytuł pańskiego wykładu wygłoszonego niedawno w Krakowie. Zdradzi pan również czytelnikom POLITYKI, czego matki nie mówią?
DANIEL GILBERT: – Moja wierzyła, jak zresztą większość matek, że jeśli chcę być szczęśliwym człowiekiem, to powinienem: po pierwsze, ożenić się, po drugie, znaleźć dobrze płatną pracę, po trzecie, mieć dzieci.
Miała rację?
W pierwszej kwestii tak. Wiele badań pokazuje wyraźnie, że ludzie będący w sformalizowanym związku czują się szczęśliwsi niż single czy nawet osoby żyjące z partnerem, ale bez ślubu. Aczkolwiek ważny jest pewien warunek, o czym mama już nie wspomniała – to musi być małżeństwo, w którym obydwie strony mają satysfakcję z bycia razem i nie chcą się rozstać. Badania pokazują bowiem, że po rozwodzie ludzie czują się nawet szczęśliwsi. Zwłaszcza mężczyźni.
A co z pieniędzmi, bo podobno szczęścia wcale nie dają?
Tak uważa mnóstwo ludzi. Ich zdaniem szczęście ma pochodzić np. z wewnątrz człowieka. Tyle że to nieprawda. Nigdy nie widziałem nawet pojedynczego badania, którego wyniki sugerowałyby, że zarabiający więcej człowiek będzie mniej szczęśliwy. Przeciwnie, za pieniądze można kupić naprawdę dużo szczęścia, choć pod warunkiem, że startuje się z kiepskiej pozycji. Jeśli biedni ludzie przenoszą się do klasy średniej, to ich poczucie szczęścia gwałtownie rośnie. I trudno się dziwić, skoro zaczynają być objęci opieką medyczną, mają jedzenie, miejsce do spania i zapewnione bezpieczeństwo dla siebie oraz rodziny.
Jeśli zaś ktoś przenosi się z klasy średniej do wyższej, to czy będzie szczęśliwszy? Już nie tak bardzo. A kiedy awansujesz z klasy wyższej do superbogatej – da ci to niewiele satysfakcji.
Około 90 proc. tego, co można poprawić w kwestii poczucia szczęścia dzięki pieniądzom, w Stanach Zjednoczonych zapewniają zarobki na poziomie 60 tys. dolarów rocznie. To całkiem dobra pensja, ale nawet nie zbliża człowieka do bogactwa.
Czy psychologowie badają ludzi, którzy wygrywają miliony na loterii? Podobno oni wcale nie stają się szczęśliwi.
Taka wygrana to pierwsze, co przychodzi do głowy w związku pieniędzmi i szczęściem. Tymczasem jest to najgorsza droga wiodąca do odpowiedzi na interesujące nas pytanie. Ludzi stających się z dnia na dzień milionerami jest bardzo niewielu, więc ich sytuacja mało mówi o realnym życiu. Powinno się przede wszystkim interesować tymi osobami, dla których pieniądze są częścią ich codziennej egzystencji. Ale jest jakaś odpowiedź na pana pytanie. Jeżeli ktoś rodzi się w bogatej rodzinie, to ma wielu zamożnych znajomych, chodzi do opery, pływa luksusowym jachtem i jada w drogich restauracjach. Jeśli zaś ktoś wygrywa na loterii, nagle traci znajomych, bo ma dużo pieniędzy, a oni nie, za to każdy zaczyna go prosić o wsparcie finansowe. Jednocześnie nie zna bogatych ludzi, więc nie wie, komu można zaufać. Zaczyna zadawać sobie pytanie, kto jest jego prawdziwym przyjacielem? I dochodzi do wniosku, że nikt. Dlatego los tych, którzy wygrali miliony na loterii, może być równie tragiczny, co radosny.
Załóżmy jednak, że poradzą sobie z prośbami o pieniądze i kręgiem znajomych. Czy w dłuższej perspektywie, kiedy już minie euforia wygranej i zakupów, ich poczucie szczęścia wraca do poprzedniego poziomu?
U niektórych tak, u niektórych nie. Ale przede wszystkim, jeszcze raz powtórzę, za mało jest takich osób, żeby wyciągać jakieś ogólne wnioski. Natomiast podejrzewam, że gdyby dostawali owe miliony, tyle że stopniowo przez dłuższy czas, byliby szczęśliwsi.
Warto więc grać na loterii?
Choćby z powodu znikomych statystycznie szans na wygraną, nie warto. Ekonomiści kupowanie losu nazywają płaceniem podatku od głupoty. Całkiem słusznie.
Wróćmy do rad mam: mamy mieć dzieci.
W to, co teraz powiem, trudno będzie uwierzyć, ale dysponujemy naprawdę wieloma wynikami dobrych badań pokazujących, że dzieci szczęścia nie dają. Co więcej, średnio na świecie osoby bezdzietne są szczęśliwsze. W USA tylko trochę, w pańskim kraju już sporo bardziej. Bo poczucie szczęścia w tym przypadku zależy też od geografii – w ostatnich dużych badaniach na ten temat zadowolenie za sprawą dzieci najbardziej rosło w Czarnogórze, a najwięcej spadało w Macedonii.
Rzeczywiście, przeciwko temu, co pan teraz mówi, pewnie prawie każdy rodzic zaprotestuje.
Jestem ojcem i dziadkiem, zdającym sobie sprawę, ile radości w życiu dał mi mój syn, a później wnuki. Tylko że to moja dzisiejsza subiektywna perspektywa. Porównuję tę sytuację do obserwowania Ziemi z przestrzeni kosmicznej: widać wówczas, że jest okrągła. Tymczasem z pańskiej i mojej obecnej perspektywy wydaje się zupełnie płaska. Nauka to właśnie takie patrzenie z kosmosu, skąd widać pełny obraz.
Dlaczego dzieci nie miałyby dawać tyle szczęścia, ile nam się wydaje?
Bo ich wychowanie to ogromny wysiłek. Znów odwołam się do badań – pokazują, że poziom zadowolenia rodziców rośnie wówczas, gdy ich pociechy już się usamodzielniły i są poza rodzinnym domem. Zatem, mając dzieci, zyskujemy wspaniałe momenty szczęścia za bardzo dużą cenę, którą płacą przede wszystkim kobiety.
Niepracujące matki, spędzające prawie cały swój czas na wychowywaniu dzieci, prawie dwa razy częściej zapadają na depresję niż bezdzietne panie i matki pracujące. Pewien znany ekonomista zbadał nawet poziom szczęścia około tysiąca kobiet w różnych porach dnia i wykonujących rozmaite czynności. Okazało się, że panie najlepiej czuły się dzięki rozmowom ze znajomymi i przyjaciółmi oraz podczas jedzenia, co specjalnie nie dziwi, gdyż są to jedne z najprzyjemniejszych sposobów spędzania czasu. Najmniej szczęśliwe były zaś w trakcie robienia zakupów spożywczych, a jeszcze gorzej czuły się, sprzątając dom. Też nas to nie dziwi, prawda? W takim razie, gdzie na tej skali zadowolenia znajdowało się przebywanie sam na sam z dzieckiem? Tylko ciut wyżej od sprzątania…
To niejedyne pańskie zaskakujące konkluzje na temat szczęścia. Często podaje pan przykłady ludzi postrzegających katastrofalne porażki czy błędy życiowe jako coś dobrego.
Ma pan na myśli m.in. Afroamerykanina Moreese’a Bickhama, który spędził na południu USA prawie 48 lat w więzieniu za zabicie w obronie własnej białego mężczyzny? Kiedy wyszedł na wolność w 1996 r., stwierdził, że nie żałuje ani minuty i było to wspaniałe doświadczenie… Tak, użył słowa „wspaniałe”! Albo Ronald Wayne, przedsiębiorca i współzałożyciel firmy Apple, który po dwóch tygodniach wycofał się z interesu i odsprzedał za 800 dol. dwóm wspólnikom swoje udziały? Te jego 10 proc. jest dziś warte ponad 90 miliardów dolarów. Mimo to twierdzi, że nigdy nie żałował swojej decyzji.
Mam jeszcze kilka takich spektakularnych przypadków i zawsze ich bohaterowie mówią, że złe decyzje, które podjęli, i ich konsekwencje były świetnym doświadczeniem.
Pierwsze, co mi przychodzi do głowy: oni nie mówią prawdy. Drugie: racjonalizują, próbując wytłumaczyć fatalną porażkę.
Drugie jest trafne. I nie widzę nic złego w racjonalizacji. Wierzę Moreese’owi Bickhamowi, kiedy mówił, że spędzenie prawie pięciu dekad w więzieniu było „wspaniałym doświadczeniem”. On naprawdę tak czuł po wyjściu na wolność.
Nazywa pan to również zdolnością człowieka do „syntetyzowania szczęścia”. Ale syntetyczne, czyli sztuczne, nie jest chyba lepsze od „naturalnego”?
Ma pan dwóch przyjaciół. Obydwaj ożenili się z kobietami, które bardzo kochali. Jeden z nich nadal pozostaje małżonkiem, drugi się rozwiódł. Pierwszy mówi: jestem szczęśliwy, kocham żonę, tworzymy wspaniałą parę. Na skali od 1 do 10 swoje szczęście ocenia na 8. Drugi mówi: tuż po rozwodzie byłem zdruzgotany i nieszczęśliwy, jednak później stwierdziłem, że ona nigdy nie była dla mnie odpowiednia. Tak naprawdę mnie nie rozumiała. Więc cieszę się, że ta relacja się skończyła, bo teraz spotkałem kogoś, kto do mnie pasuje. Jak bardzo czuję się szczęśliwy? Na 8.
Który z nich mówi prawdę i rzeczywiście jest szczęśliwy? Jeden ma „naturalne” szczęście. Zdobył to, co chciał. Drugi ma „syntetyczne” szczęście – jego małżeństwo zakończyło się rozwodem, ale mówi, że czuje się świetnie. Moja odpowiedź brzmi: oczywiście, że to może być prawda. Zbudował szczęście, zamiast po prostu „wejść w nie”. Tak rozumiem „syntetyzowanie”. Obydwa rodzaje szczęście różnią się tylko tym, w jaki sposób się o nich myśli. Bo doświadczenia są realne, mimo że następują dzięki racjonalizacji.
Która ma złą prasę…
Często mówimy z lekką pogardą: „to tylko racjonalizacja”. Dlaczego „tylko”?! W większości przypadków, kiedy ludzie „syntetyzują” swoje szczęście, jest ono bardzo, bardzo realne. A czasami nawet bardziej.
Ogromnie dużo zależy od nastawienia.
Shakespeare pięknie ujął to w „Hamlecie”: „W rzeczy samej, nic nie jest złem ani dobrem samo przez się, tylko myśl nasza czyni to i owo takim”. To nie świat głównie sprawia, że człowiek czuje się szczęśliwym lub nieszczęśliwym, tylko to, jak go postrzega.
Ale postrzegając świat czy wyobrażając sobie przyszłe zdarzenia – jak wielokrotnie pan podkreśla – każdy popełnia błędy.
Żadne zwierzę, poza człowiekiem, nie ma tak rozwiniętej wyobraźni. Tylko że ten wspaniały system w jego mózgu jest młody ewolucyjnie i popełnia błędy. Wynikają one z tego, że ludzie są zakotwiczeni w teraźniejszości i na jej podstawie wyobrażają sobie przyszłość. Czasami nazywam to „symulatorem życia”. Kiedy np. zapyta się ludzi w różnym wieku, jak bardzo zmienią się w ciągu najbliższej dekady, to są przekonani, że niewiele. Ale już na pytanie o to, jak zmienili się przez ostatnie dziesięć lat, odpowiadają, że bardzo. Niezależnie od wieku nie doszacowują, jak mocno się zmienią.
Jaki to ma związek ze szczęściem?
Podam przykład skrajny. Ludzie chorzy na pewną poważną chorobę nerek muszą trzy razy w tygodniu przez trzy godziny poddawać się dializom krwi. Nie mogą więc wyjeżdżać i będą żyli krócej. Kiedy zapyta się osoby zdrowe, jak by się czuły, gdyby kiedyś zapadły na tę chorobę, ich wyobrażony poziom szczęścia spadłby niemal do zera. Tymczasem poziom szczęścia osób chorych nie odbiega od tego u osób zdrowych. Z kolei gdy prosi się chorych o wyobrażenie sobie, jak by się czuli, gdyby wyzdrowieli, to okazuje się, że ich odczuwane szczęście wzrosłoby niewiele.
Jaki z tego wniosek?
Życie ma dla człowieka dwie niespodzianki. Mniejszą: wszystko, o czym myśli, że będzie cudowne, okazuje się jedynie całkiem dobre. Niemal zawsze doświadczenie jest bliższe tego, od czego się startowało, niż tego, czego się można było spodziewać. Nawet jeśli ktoś kupi sobie dom w górach z zapierającym dech w piersi widokiem i przekonaniem, że będzie się nim codziennie napawać od nowa, to OK, na początku tak będzie. Ale za 10 lat, nawet jak każdego ranka zbudzi się pod wrażeniem krajobrazu za oknem, to nie będzie to samo co za pierwszym razem.
I wielka niespodzianka: to, o czym myśli się, że będzie okropne, okazuje się całkiem znośne lub nawet niezłe. Wynika to m.in. z tego, że człowiek jest bardzo odporny psychicznie, znacznie bardziej, niż mu się wydaje. 75 proc. ludzi, którzy doświadczyli naprawdę strasznych rzeczy typu bycie świadkiem zbrodni, śmierć partnera czy wojna, po dwóch latach od tych wydarzeń czuje się już dobrze. Tymczasem, kiedy wyobrażamy sobie przyszłe tragiczne wydarzenia, to jesteśmy przekonani, że wylądujemy w grupie zdewastowanych psychicznie.
Czytelnicy POLITYKI byliby pewnie mocno rozczarowani, gdybym nie zadał pytania: skoro bada pan tak dokładnie szczęście, to może ma receptę, jak być szczęśliwym?
Moja odpowiedź zabrzmi pewnie jak porada lekarza rodzinnego: spędzać więcej czasu z bliskimi, zadbać o sen, zrzucić nadwagę, nie pić dużo alkoholu, postarać się o pracę, którą się lubi i w której jest się docenianym. Rozczarowujące? Ale prawdziwe.
I dorzucę coś jeszcze: dobrze wydawać pieniądze. Ludzie mówią, że jeśli wygrają na loterii, to pierwszą rzeczą, którą zrobią, będzie porzucenie pracy i odpoczywanie. To błąd. Nie staną się przez to szczęśliwsi. Badania pokazują, że najwięcej satysfakcji daje seks. Po nim są rozmowa z bliskimi, oglądanie telewizji i praca. Okazuje się, że odpoczywając, ludzie wcale nie czują się bardziej zadowoleni niż wtedy, kiedy pracują!
Dlaczego?
Gdy nic nie robią, zaczynają rozmyślać również o nieprzyjemnych rzeczach, lękach etc. I nastrój siada.
Co jeszcze by pan doradził?
Jeśli miałby pan do wyboru: dostać samochód czy spędzić miesiąc w Paryżu w opłaconym świetnym hotelu, to proszę wybrać wyjazd. Po pierwsze, przedmioty łatwo porównywać i budzić zawiść. Po drugie, auto prędzej czy później się panu znudzi, a wrażenia ze wspaniałych wakacji nie. Po trzecie, taki pobyt w Paryżu będzie z czasem wydawał się jeszcze cudowniejszy, tak jak i zdjęcia z niego.
A czy do szczęścia potrzebujemy szczęścia? W tym sensie, że dobrze jest dostać od rodziców geny, które pomogą być pogodniejszymi i bardziej zadowolonymi z życia?
Geny odgrywają tu pewną rolę, ale ich wpływ uznaje się za średni. I tak naprawdę nie ma to znaczenia, gdyż nie da się zmienić własnych genów. To, co można zrobić, to zajmować się tą partią szczęścia, która znajduje się pod kontrolą. Np. poprzez psychoterapię poznawczo-behawioralną, uczącą, jak patrzeć i myśleć o świecie oraz własnym zachowaniu w inny sposób.
Rozmawiamy o szczęściu, jakbyśmy wiedzieli, czym dokładnie jest. Tymczasem tysiące stron filozoficznych traktatów od setek lat zapełnianych jest rozważaniami, ale raczej bez jednoznacznych konkluzji.
Filozofowie opisują szczęście przez duże S, gdyż dla nich jest pojęciem opisującym m.in. sens życia, jakiś jego cel, wypełnienie przeznaczenia. Zastanawiają się, jakie życie jest lub powinno być. Nie wiem za wiele na ten temat, bo jestem naukowcem. Natomiast wiem, że w każdym momencie życia człowiek ma – podobnie jak wzrost i wagę – jakiś nastrój. Gdzieś na skali od bardzo dobrze do bardzo źle. I to nazywam szczęściem, takim przez małe s. Interesuje mnie, co sprawia, że poczucie szczęścia się zmienia i w jaki sposób. Dzięki temu mogę dość łatwo mierzyć owo szczęście, co w nauce jest bardzo ważne. Kiedy rozmawiam z filozofami, to oni są takim podejściem wyraźnie rozczarowani. „O, mówisz tylko o tym, jak ludzie się czują” – zarzucają mi. Tylko?! Czy twoja matka jest „tylko” matką? To, jak się człowiek czuje, jest jedną z najważniejszych dla niego rzeczy. I dlatego zajmuję się „tylko” tym.
ROZMAWIAŁ MARCIN ROTKIEWICZ
***
Wywiad z prof. Danielem Gilbertem przeprowadziliśmy dzięki uprzejmości Centrum Kopernika Badań Interdyscyplinarnych w Krakowie.
***
Prof. Daniel Gilbert jest psychologiem społecznym. Autor bestsellera „Stumbling on Happiness” („Na tropie szczęścia”), który został przetłumaczony na ponad 30 języków, a w 2007 r. otrzymał prestiżową nagrodę brytyjskiego Royal Society dla najlepszej książki popularnonaukowej.