Cormac McCarthy, gigant literatury amerykańskiej. Sprytnie się chowa, ale można go spotkać wieczorami w Santa Fe Institute. Znane są powieści „Krwawy południk”, „To nie jest kraj dla starych ludzi” czy „Droga”. Mniej natomiast znany pozostaje utwór, który napisał na prośbę swoich kolegów i koleżanek z najbardziej chyba niezwykłego ośrodka badań nad rzeczywistością na świecie, położonego na pustynnej wyżynie Nowego Meksyku.
Jakiś czas temu poproszono McCarthy’ego, by rzucił okiem na deklarację celów Instytutu i poprawił, co trzeba. Wyrzucił rzecz do kosza i na ulubionej maszynie Olivetti (poprzedni egzemplarz modelu Lettera 32, na którym pracował przez pół wieku, wylicytowano za ćwierć miliona dolarów) wystukał, co następuje: „Praca naukowa w SFI zawsze popycha kreatywność ku granicom jej wydolności. Zawsze prosimy się o wysokie ryzyko porażki. (...) Jesteśmy absolutnie niepohamowani, jeśli idzie o rozbijanie granic stworzonych przez dyscypliny akademickie i struktury instytucjonalne. Jeśli wiesz o danym temacie więcej niż inni, chcemy z tobą porozmawiać. Nie dbamy o to, jaki to temat. (...) Zdarza się, że zaproszony przez nas gość okazuje się szalony. Przyjmujemy to wiwatami. Wiemy, że jesteśmy na dobrej drodze”. Pamiętacie Państwo Geoffreya Westa, Proroka Zagłady (POLITYKA 11)? To członek rady naukowej Instytutu. Przypominacie sobie Davida Krakauera z jego pochwałą rebelii i poezji (POLITYKA 7)? To jego dyrektor.
Idea SFI nawiedziła wybitnego chemika George’a Cowana już w 1956 r. podczas spotkania w Aspen Institute, które miało zbliżyć do siebie sztukę, naukę i kulturę, ale nie zbliżyło. Okazało się, że środowiska te posługują się osobnymi językami i modelami świata. Umoszczeni w swoich dziedzinach naukowcy z nieufnością spoglądali na próby myślenia interdyscyplinarnego. Trzy lata później z dziejowym wezwaniem do poszukiwania Trzeciej Kultury wystąpił inny chemik, C.P. Snow. Przewrót wydawał się konieczny, bo czasy były trudne i trzeba było je pilnie zrozumieć. Trzeba było pojąć życie, które jest piękne, ale i piekielnie trudne, kiedy przychodzi je opisać z naukową dyscypliną. Większość otaczających nas zjawisk – w biologii, ekologii, ekonomii, w socjologii, kulturze, polityce – pełna jest trudnych do uchwycenia współzależności, sprzężeń zwrotnych, bo balansuje na granicy tego, co konieczne, i tego, co przypadkowe.
Mentalne przemieszczanie
Musiało minąć ponad ćwierć wieku, w którym to czasie fizyka wypracowała narzędzia analizy systemów złożonych, a komputery nabierały mocy, by pomysł Cowana wyewoluował do namacalnej formy Instytutu. Wielki w tym udział jego genialnych kolegów, z których większość, podobnie jak on sam, na płaskowyżu Los Alamos zaangażowana była wcześniej w budowę bomby atomowej (był wśród nich legendarny Murray Gell-Mann). David Krakauer: – Wielu uczestników Projektu Manhattan musiało uciekać ze społeczeństwa o archaicznym charakterze. Musieli przybyć tutaj, na pogranicze, żeby dokonać czegoś nowego. Częściowo stanowiło to odpowiedź na faszyzm, ale częściowo wynikało z niespokojnej natury ich umysłów. Nie sądzę, by przypadkiem było, że imigranci są tak interesującymi uczonymi. Jest coś w fizycznym ruchu, co ma związek z przemieszczaniem się mentalnym. Kiedy już osiądziesz, stajesz się jak polip. To się przejawia w twoim życiu umysłowym.
Imperatyw nieustannego przemieszczania się i dźgania implantowano w Santa Fe. Instytut miał zatrudniać na stałe zaledwie garstkę naukowców, resztę współpracowników lokując na orbicie, rozrzuconych po całym świecie, ale zjeżdżających się regularnie do Nowego Meksyku – i wszyscy oni mieli być na tyle intrygujący, przychodzący z tak bardzo różnych kierunków, jak antropologia, fizyka cząstek elementarnych i literatura antyczna, a klimat intelektualny miejsca na tyle atrakcyjny, że w efekcie interakcji miało się rodzić myślenie nowe i świeże. I tak też się stało, nie tylko w nauce. Zmarły w zeszłym roku Sam Shepard, dramaturg i aktor, opowiadał McCarthy’emu: „W czasie czterech miesięcy w SFI napisałem więcej niż normalnie w ciągu roku. Po prostu nie zdawałem sobie sprawy, że trzeba mnie zamknąć w zakładzie”. Hybrydowy, utrzymywany z datków prywatnych, fundacji, wsparcia agencji rządowych i firm stowarzyszonych w sieci biznesowej, SFI stał się tym, co sobie wymyślił Cowan.
Przy okazji: interdyscyplinarność zwykle oznacza raczej prostacki podział obowiązków, nienaruszający akademickiej plemienności, a nie to, co powinna, czyli uwspólniony stan umysłu. David Wolpert, badacz teorii gier, teorii informacji, a przede wszystkim jeden ze „starych pierdzieli” (jak sam o sobie mówi), którzy w latach 80. tworzyli podstawy uczenia maszynowego, uściśla: – W SFI ćwiczymy głębokie zespolenie, kohabitację różnych dziedzin, a nie flirt i przesyłanie całusów. Konieczna jest fizyczna bliskość, zderzenia. W praktyce oznacza to niekończące się rozmowy, do których celowo prowokuje płaski – architektonicznie i strukturalnie – układ Instytutu i limitowany stan osobowy. Najbardziej szalony międzygatunkowy pomysł, jaki Wolpertowi przyszedł do głowy w Santa Fe? – Ujmując rzecz nie do końca serio, nazwałbym go twierdzeniem o monoteizmie, wykazującym, że jeśli istnieje w świecie jakiś byt zdolny do obserwowania, kontrolowania, do przewidywania zdarzeń przyszłych i pamiętania przeszłych, to taki bóg czy demon może być tylko jeden. Nie ma miejsca na dwóch. Brzmi niedorzecznie? Przeciwnie. Kurt Gödel wykazał, że nie wszystko można dowieść matematycznie, Alan Turing, że są rzeczy, których nie obliczy żaden komputer. Wolpert zastanawia się, czy nie istnieją jakieś także bardziej generalne ograniczenia, wiążące ręce fizycznej rzeczywistości.
A regularni szaleńcy? – Tak, mieliśmy tu paru wariatów – mówi Krakauer. McCarthy uzupełnia: – Ostatnio jakoś mniej... Ale z dziesięć lat temu trafialiśmy na prawdziwych świrów. Pamiętam takiego jednego. Dał całkiem spójny wykład o pewnym problemie z fizyki, po czym zaczął się tak jakby przechylać na jedną stronę i powiedział: „Oczywiście wiele z tego, co tu państwu przedstawiłem, należy poddać uważnej rewizji z racji tego, że w aptece w Duluth właśnie widziano Elvisa...”.
Złożoność stada
Badanie rozmaitych form inteligencji, dociekanie przyczyn procesów starzenia, analiza podobieństw w ewolucji systemów technologicznych, naturalnych i społecznych, poszukiwanie metapraw historii – te i inne usiłowania mają jeden cel: odnalezienie porządku w tzw. złożoności. Tylko czym coś, co jest frapująco złożone, różni się od tego, co przaśnie skomplikowane? Sidney Redner tak wyjaśnia tę różnicę: – Sto małp napadających na turystów, kradnących im jedzenie, kompletne bezhołowie, bez żadnego nadrzędnego porządku – to skomplikowane. Ale sto tysięcy szpaków, z których każdy nie robi nic ponad to, że unika zderzeń z innymi, nieznacznie zmieniając kierunek lotu, i z tych tysięcy prostych działań wyłania się cudowny płynny ruch, piękna prawidłowość, organizacja całego stada – to jest coś, co nazwałbym złożonością. To nadrzędne zachowanie wyłaniające się z mikroskopijnych interakcji. Redner przyszedł do SFI ze świata wyidealizowanych modeli fizyki, gdzie odnajdywał się nie bez trudności. Nowe fenomeny społeczne – eksplozja populizmu, fale dezinformacji – nimi m.in. zajmuje się teraz: – Musi być jakiś sposób, żeby je zrozumieć!
Psycholog Mirta Galesic też ma nadzieję, że musi. Urodziła się w kraju (Jugosławia), który na jej oczach nagle zmienił stan skupienia. Ale jest też podekscytowana: – Byłam kiedyś na konferencji fizyków. „Możemy wyjaśnić wszystkie oddziaływania, do jakich dochodzi w tej sali”, powiedzieli, a ja pomyślałam: „Boże! Biedactwa wy moje! Co będziecie teraz robili?”. My nie wiemy nic. Socjologowie w niczym się nie zgadzają. Jesteśmy tam, gdzie fizycy byli sto lat temu. Ale mamy wreszcie dostęp do ogromnych ilości danych i szybkich komputerów. W SFI Galesic zajmuje się wyłanianiem się opinii, tego, jak ludzkie zbiorowości podejmują decyzje i jak wyciągają wnioski. Korzystając z modeli prostych procesów prowadzących do złożonych struktur (magnetyzacji i perkolacji), szuka reguł kryjących się za zjawiskami społecznymi: – Ponieważ w psychologii jesteśmy naszym własnym obiektem badań, zwykliśmy szukać usprawiedliwień. Sądzimy, że jesteśmy bardziej skomplikowani, niż naprawdę jesteśmy. Galesic sugeruje, że jesteśmy bardziej jak szpaki.
I inne odkrycie: inteligencja zwiększa dywersyfikację i polaryzację opinii na tak wydawałoby się oczywiste tematy, jak ocieplenie klimatu czy szczepienia ochronne. – Wykształcenie pomaga w doborze wygodnych faktów – mówi Galesic. I pyta: – Czy każdy powinien mieć prawo głosu? Czy kontrolować przepływ informacji? Czy wolność wypowiedzi jest zawsze dobra? Na te pytania możemy wreszcie zacząć odpowiadać nie tylko filozoficznie! I może za sto lat będziemy w stanie powiedzieć: „Drogie społeczeństwo! Globalna wojna wybuchnie z 80-procentowym prawdopodobieństwem. Oto, co trzeba zrobić, żeby tak się nie stało”. Wspaniale byłoby nie tylko latać na Księżyc, ale i zrozumieć samych siebie, żeby nawzajem się nie powybijać.
Nierealny realizm
Ten sam model myślenia o systemach Jennifer Dunne, filozofka i biolożka, wicedyrektorka SFI, przenosi na przyrodę. Znamy dobrze układ drapieżnik–ofiara, w szkole uczą nas o rozwielitkach i łańcuchach pokarmowych, tymczasem prawdziwa natura to wielowymiarowe sieci subtelnych powiązań między tysiącami gatunków. Wykorzystując naukę o systemach i komputery, mniej więcej 20 lat temu można wreszcie było, przy udziale Dunne, zacząć je symulować – i porównywać z danymi pozyskiwanymi w terenie. I nie musi to być teren dziewiczy. – Nie potrzebujemy ekosystemów nietkniętych przez człowieka. To błąd. To mrzonka. Ludzie są częścią ekosystemu. Wszystkie gatunki mają na niego wpływ. Ludzie są po prostu w tym skuteczniejsi.
Dunne bada interakcje gatunków w skrajnie różnych ekosystemach i szuka cech wspólnych, prostoty za złożonością. Oraz wskazuje na jeszcze jedno chybione mniemanie o przyrodzie: – Zakłócenia to norma. Kiedy owad ugryzie listek, on też zakłóci system. Przekonanie, że ekosystemy są statyczne, zamrożone w czasie, jest fałszywe – choć czasem staje się podstawą decyzji o ich ochronie. Celem powinna być ochrona nie jego pojedynczych elementów, ale procesów, które w nim zachodzą. Dlatego też szalenie istotne jest zrozumienie całego systemu, bo pozornie nieistotny jego element może okazać się krytyczny dla dynamiki całości.
Dynamika, życie... Tam, gdzie się pojawia, pojawia się też mnogość i bałagan, różnorodność uczestników, konflikty i zwarcia, jednoczesna wielość skal czasu i rozmiaru, niejasne sprzężenia. Nie opisują tego krótkie równania. Badanie złożoności wymaga kompetencji czasem wręcz artystycznych oraz porzucenia nadziei na istnienie jakiegoś idealnego języka opisu. Trzeba zmrużyć oczy, odnaleźć właściwe systemowi ziarno opisu. To nowy sposób patrzenia na rzeczywistość, wywodzący się z SFI, ale brzmiący jak wypis z Georgii O’Keeffe, pramatki amerykańskiego modernizmu, dla której Nowy Meksyk był tym, czym Tahiti dla Gauguina – artystyczną rezurekcją. O’Keeffe: „Nie ma nic mniej realnego niż realizm. Detale wprowadzają zamieszanie. Tylko za sprawą wyboru, eliminacji, emfazy docieramy do prawdziwego znaczenia rzeczy”. A droga dotarcia wiedzie czasem przez Jaskinie Zapomnianych Snów.
– Praca nad problemem matematycznym... Czasem jest z nim jak z zagubionym zwierzęciem, które nagle wychodzi z deszczu. I chciałoby się mu powiedzieć: „Jesteś wreszcie, tak bardzo się o ciebie martwiłem”. To tak bardzo uszczęśliwiające – mówi Cormac McCarthy, od ćwierć wieku związany ściślej chyba ze środowiskiem SFI (jest członkiem zarządu) niż z jakimkolwiek innym. Ostatnio interesuje go problem dla nauki centralny, lecz nieprzesadnie badany. – Dlaczego podświadomość tak niechętnie przemawia do nas w języku – pyta McCarthy. – To dziwne. Dlaczego woli wyświetlać nam filmy i podsuwać obrazy? Możliwa odpowiedź brzmi: Język to nowy wynalazek, mgnienie oka w dziejach, a podświadomość instruowała nas przez milion lat albo i dłużej, i nie przywykła do języka.
George Zweig, fizyk, który jeszcze przed Gell-Mannem wpadł na pomysł kwarków, nazywa ten proces nocną zmianą. – Ty śpisz, a ona tyra na całego – mówi McCarthy. Nie pracuje krokami, od razu podsuwa gotowe rozwiązanie. Wcale nie używa liczb. Jest monogamiczna. – Innymi ludźmi podświadomość interesuje się tylko o tyle, o ile wchodzą w interakcje z tobą. Ma innych w dupie. Nigdy nie śpi. Nie chce, byś sobie czymkolwiek zaprzątał głowę. Wkracza do akcji, kiedy tylko masz z czymś kłopot. Bardzo przydatna rzecz. Czy można ją prowokować do działania? Do pewnego stopnia. Ale nie wiadomo jak...
Myśl na pustyni
A może trochę wiadomo? Na przykład idąc na pustynię. Krakauer: – Co w niej jest, że nas przyciąga? Mnie, pana, innych. O co chodzi? O surowość krajobrazu? Przejrzystość powietrza? O klarowność światła? Jest w nim niemal metaliczny blask, wibracyjna jakość. Potencja – bo nic nie stoi na przeszkodzie między okiem a obiektem. Może też chodzić o to, że na pustyni myśl ludzka mapowana jest na przestrzeń w sposób bardziej wyrazisty niż np. w lesie – i symboliczny. Widoczne z okien SFI zabudowania Los Alamos leżą na skraju monumentalnej kaldery, pozostałości wulkanu, który, wybuchając, wpłynął na planetę równie intensywnie, jak milion lat później Projekt Manhattan.
Instytut stoi tam, gdzie kończy się jęzor Gór Skalistych, też się wbija klinem – między płyty naukowych specjalizacji. No i Santa Fe poniżej – ono również ma swoją sygnaturę. Geoffrey West, który dowiódł niedawno, że miasta są jak inne organizmy żywe, tyle że cechuje je nieśmiertelność: – Lokalizacja Instytutu z jednej strony przywołuje obraz wieży z kości słoniowej, gdzie badamy kwestie fundamentalne, z drugiej jednak łączy nas z prawdziwym światem, tam w dole. Bo w końcu, o co chodzi w wyzwaniu złożoności? O cały ten wielki ekosystem, o całość interakcji między tym, co urbanistyczne, i tym, co naturalne.
Ideę Santa Fe Institute, wielkiego atraktora badaczek i badaczy złożoności, próbują naśladować inne organizacje. Z umiarkowanym powodzeniem. W grę mogą wchodzić, jak można przypuszczać, czynniki nie do ujęcia w planie strategicznym. Aura. Prestiż. Tajemnica. Czasem, podczas letnich warsztatów, kiedy SFI wypełniają studenci, któryś z nich wiedziony zagadkowym dźwiękiem, jak jedno z tych zaczarowanych fletem dzieci z Hameln, trafia do małego pokoju na skraju Instytutu i odkrywa tam starszego mężczyznę pochylonego nad maszyną do pisania. I pyta: A co to jest?