Gdy w 1871 r. ukazała się książka Darwina „O pochodzeniu człowieka i doborze płciowym”, nie znano jeszcze żadnych szczątków kopalnych praludzi poza neandertalczykiem, którego status jako odrębnego gatunku budził (i wciąż budzi) kontrowersje. Stąd karierę robiło pojęcie brakującego ogniwa, czyli pośredniego gatunku, którego odnalezienie pozwoliłoby połączyć małpy człekokształtne z człowiekiem. Zważmy: jednego brakującego ogniwa, bo to już wystarczyłoby, żeby teorię ewolucji dało się zastosować do człowieka. Nie mówiono wtedy jeszcze o linii rodowej, wystarczyła jedna kropka. Punkt.
Pozorna prosta
Owo brakujące ogniwo – pół małpa, pół człowiek – miało mieć budowę doskonale pośrednią i nawet uzyskało na zapas nazwę gatunkową, nadaną przez niemieckiego biologa i filozofa Ernsta Haeckela: Pithecantropus allalus (allalus – niemy). Należało go tylko znaleźć, co w 1891 r. udało się uczniowi Haeckela Holendrowi Eugène Dubois, który nazwał swoje jawajskie znalezisko Pithecantropus erectus, czyli małpolud wyprostowany.
W latach 20. XX w. na południu Afryki odkryto pierwsze szczątki bardziej prymitywnej formy, którą australijski antropolog Raymond Dart nazwał Australopithecus africanus. Po długotrwałej debacie zgodzono się, że to najstarsze ogniwo praludzkie, co pozwoliło już wyrysować linię prowadzącą od małpy do człowieka: australopitek>pitekantrop>neandertalczyk>Homo sapiens.
To zgadzało się z głęboko żywionymi przekonaniami, że ewolucja człowieka była serią coraz bardziej doskonałych i coraz bardziej ludzkich ogniw, znaczonych w szczególności stale rosnącymi rozmiarami mózgu. Bo tym, co nas najbardziej od małp odróżniało, była inteligencja, a ta wymagała posiadania odpowiednio wielkiego narządu do myślenia.