Są pytania, które zadajemy sobie wszyscy: dlaczego żyjemy tylko sto lat, a nie tysiąc? Dlaczego serce każdego zwierzęcia od chwili narodzin do śmierci bije mniej więcej tyle samo razy? Dlaczego myszy żyją krócej od słoni? Dlaczego w pewnym momencie naszego życia przestajemy rosnąć, a zaczynamy się kurczyć (wyłączając uszy)? I wreszcie pytanie zasadnicze: dlaczego Godzilla to tylko filmowa fikcja?
Pytamy też czasem o tajemniczą wspólnotę cyklu narodzin, wzrostu i nieuchronnej śmierci, którą odczuwamy na środku leśnej polany, mając to przemożne wrażenie, że stanowimy jedność – my, muchówki i borówki, dęby i leszczyny. Albo czekając na zmianę świateł w centrum wielkiego miasta, doznajemy poczucia uczestnictwa w czymś znacznie bardziej znaczącym niż suma prosta betonu, rur, kabli oraz czynnika ludzkiego. Pytamy wtedy, czy miasta dojrzewają i umierają podobnie jak my i drzewa?
Żyjemy w urbanocenie
Wrażenia i przeczucia pozostają surowcem naturalnym poezji i literatury tak długo, jak długo nie uda się ich opisać jakimś matematycznym wzorem, funkcją i ustanowić elementem weryfikowalnej doświadczalnie teorii. Geoffrey West, urodzony w 1940 r. wybitny fizyk, były szef Santa Fe Institute w Nowym Meksyku, najważniejszej dla badań nad układami złożonymi instytucji na świecie, właśnie to zrobił. Wrażenia uzyskują swoje odzwierciedlenie w jego nowo powstającej teorii. West wyjaśnia, że jeśli zignorujemy płynące z niej wnioski, to czeka nas załamanie cywilizacji o apokaliptycznej wręcz dynamice.
Kluczowe są miasta, pisze West w wydanej niedawno, podsumowującej kilkadziesiąt lat jego pracy książce pt. „Scale”. Czterech na pięciu mieszkańców USA żyje w miastach (sto lat temu tylko co dwudziesty), a niedługo ta proporcja obejmie wszystkich mieszkańców planety.