Zbyt duża pewność siebie nie jest cechą mile widzianą u lekarzy. Ale nadmierna ostrożność, czasem lęk przed podejmowaniem decyzji w sprawie wyboru metody leczenia, może skazywać pacjentów na wegetację. A w najlepszym razie na trwanie w zawieszeniu: choroba się rozwija i pozostaje czekać, kiedy wybuchnie ze spotęgowaną siłą. Prof. Sebastian Giebel, kierujący Kliniką Transplantacji Szpiku i Onkohematologii w Gliwicach, nie myśli o własnej odwadze, gdy przekonuje chorych na szpiczaka do przeszczepu komórek krwiotwórczych od obcej osoby. – Kieruję się swoją wiedzą i doświadczeniem – zaznacza. Proponując zabieg transplantacji o najwyższym stopniu ryzyka, stawia się jednak zawsze w sytuacji pacjenta: – Gdybym nim był, to czy sam zdecydowałbym się na taki wybór? To pacjent musi być dzielny, niekoniecznie ja.
W obecnych zaleceniach allogeniczny przeszczep szpiku (czyli od zdrowego dawcy) u chorych na szpiczaka jest wyłącznie opcją do rozważenia, a nie standardem, któremu trzeba się koniecznie podporządkować. To jednak na razie jedyna metoda, która daje szansę na całkowite wyleczenie ich z tej choroby. – Inne mogą tylko szpiczaka wyciszyć, doprowadzić do stanu głębokiej remisji, lecz nigdy nie wiemy, czy objawy nie wrócą – wyjaśnia prof. Jerzy Hołowiecki z gliwickiego Centrum Onkologii. Biorąc pod uwagę wszystkie za i przeciw, zabieg proponuje się pacjentom względnie młodym, czyli poniżej 50. roku życia, u których dotychczasowy przebieg choroby wskazuje na duże ryzyko nawrotu. – To muszą być fighterzy niebojący się wyzwań – sumuje prof. Hołowiecki. Z satysfakcją obserwuje, jak takich chorych w jego ośrodku przybywa.