Kosmiczny Teleskop Keplera odkrył dotąd ponad 1000 obcych planet. To są obserwacje potwierdzone. Znacznie więcej, bo kilka tys. obserwacji to są tzw. kandydatki na planety.
Chodzi o to, że gdy Kepler obserwował (te dane nie są ostateczne, ponieważ Kepler zdobył ich tyle, że jeszcze przez całe lata będą analizowane) pociemnienia gwiazd (tzw. metoda tranzytowa), niektóre niemal od razu można było uznać za wywołane obecnością planety (lub planet), a inne nie. Nie od razu. Trzeba te obserwacje dalej analizować, badając na przykład zmiany w prędkości radialnej gwiazd. Czyli jak one, owe gwiazdy, na swojej drodze wahają się (a te wahnięcia są spowodowane grawitacją okrążających ich planet właśnie).
Od dłuższego czasu wiadomo, że kandydatek na planety jest o wiele więcej niż planet już odkrytych, z czego niektóre są niemal pewnymi kandydatkami na planety, a inne nie. To żadna nowość. Nowością jest jedynie, że pewnymi metodami statystycznymi udało się stwierdzić, niejako za jednym zamachem, że ponad 1200 z grupy kandydatek na planety to niemal pewne kandydatki, przy czym ta pewność jest równa niemal 99 proc. To nagle podwaja liczbę odkrytych planet. Oczywiście, trzeba to jeszcze dokładnie sprawdzić.
Ale generalnie to niewiele zmienia. Te planety są zwykle bardzo daleko i nigdy nie będziemy w stanie nie tylko ich zbadać, ale nawet jakkolwiek zajrzeć na nie. Dla przypomnienia: wszystkie są odkryte w naszej galaktyce, czyli Mlecznej Drodze. Rewolucją jest natomiast to (od czasu misji Keplera), że planet jest w kosmosie nieprawdopodobnie dużo, więcej niż się to komukolwiek i kiedykolwiek śniło.
Praktycznie każda gwiazda z tzw. ciągu głównego (chodzi tu o czerwone, pomarańczowe i żółte oraz żółto-białe karły), a tych gwiazd jest 95 proc. wszystkich gwiazd w kosmosie, posiada planetę, a najczęściej wiele planet. Czyli planet jest wielokroć więcej niż gwiazd. A tych drugich tylko w Mlecznej Drodze jest 200–400 miliardów.
Z kolei Mleczna Droga jest zwykłą, niczym szczególnym nie wyróżniającą się galaktyką, jedną spośród trudnej do szacowania liczby galaktyk w całym wszechświecie. I to robi wrażenie na niemal wszystkich badaczach nieba, bo skoro tak, to na pewno planet podobnych do Ziemi i podobnie położonych w stosunku do macierzystej gwiazdy jest tyle, że nawet nie da się ich zliczyć. OK, ale w takim razie na wielu takich planetach też mogą panować warunki dogodne powstaniu życia, a na niektórych to życie być może już powstało. To dość prawdopodobne. W istocie.
O to tu chodzi. Dlatego wszyscy tymi nowymi planetami tak bardzo się interesują i podniecają. Chodzi o to, byśmy nie byli zupełnie samotni w kosmosie. Chodzi o jakieś w miarę naukowo wiarygodne i przekonujące przyswojenie i oswojenie tej tezy. To poszukiwanie obcych światów, na których panują warunki sprzyjające życiu, a może nawet już jakieś życie jest, stało się dzisiaj świętym Graalem nauk o kosmosie. Nie wiem, czy to dobrze. Co nam z tego, że istnieje ktoś poza nami? Co nam wiedza o tym da? Czy to coś zmieni? Czy inaczej spojrzymy na siebie i zdołamy rozwiązać trawiące ludzkość problemy? Śmiem wątpić.
Najprawdopodobniej nie jesteśmy w kosmosie sami - coraz więcej na to wskazuje - niestety szansa na odnalezienie przez nas jakiegoś obcego życia jest bardzo mała. Praktycznie zerowa. Niewiele nam z tego, że planet we wszechświecie są nieprzwebrane miliardy. Nawet niewiele nam przyjdzie z tego, że na niektórych z tych planet życie w rzeczy samej istnieje, ponieważ planety te są zbyt daleko, by to stwierdzić. Ponadto istnieją strasznie długo, czyli miliardy lat, więc życie mogło na nich powstać, zginąć, znów powstać i znów zginąć i tak dalej.
Trafić w moment, w którym jest w pełni rozkwitu i gotowe na to, by być odkrytym, to naprawdę istna loteria. Jednym słowem – istnieje tu, wydaje się, nieprzekraczalny dla nas problem skali odległości i czasu, który nie pozwoli nam obcego życia raczej nigdy odkryć.