Był taki czas, kiedy wiedziano już, dlaczego serce choruje, ale bano się je leczyć. Mniej więcej do początku XX w. uważane było za niedotykalne, a więc również nienaprawialne. Ileż to przestróg padło z ust pionierów chirurgii, by pod żadnym pozorem nie otwierać klatki piersiowej, nie wyjmować z niej serca ani nie operować. Niewiele więc można było uczynić, by pomóc dzieciom z wrodzonymi wadami, ofiarom zawałów albo niedomykających się zastawek, które przepuszczają krew z przedsionków do komór, a następnie do aorty i tętnicy płucnej.
Dopiero gdy w latach 50. ubiegłego stulecia pojawiły się w salach operacyjnych maszyny do krążenia pozaustrojowego, chirurdzy poczuli się pewniej. Na czas operacji mogli serce bez obaw zatrzymać, gdyż jego rolę przejmowało zewnętrzne urządzenie zwane płuco-sercem. W ostatnich 30 latach nastąpił jednak tak gwałtowny skok w kardiologii interwencyjnej, że przy wielu zabiegach skalpel okazał się niepotrzebny – za pomocą giętkiego cewnika i bez rozcinania mostka można dotrzeć do wnętrza jam serca lub udrażniać tętnice wieńcowe. Pacjenci są zachwyceni: bez usypiania i traumatycznego otwierania klatki piersiowej umieszcza się w sercu nowe zastawki, a tzw. by-passy, które omijają zwężone wokół serca naczynia, są wypierane przez stenty (sprężynki z nierdzewnej stali, które poszerzają światło naczynia od wewnątrz i mają zapobiegać ponownemu zwężeniu).
Rywalizacja między kardiologami interwencyjnymi a kardiochirurgami wkracza dziś w kolejny etap. Młodsze pokolenie kardiochirurgów proponuje nowe metody leczenia niesprawnych zastawek i choroby wieńcowej, które w porównaniu z kardiologią inwazyjną (lub interwencyjną) dają większy wachlarz możliwości, a nie wymagają tak jak dawniej przecinania mostka.