Chyba muszą za nimi tęsknić – pracownik poczty w Longyearbyen na Svalbardzie (archipelag, a zarazem arktyczna norweska prowincja) kwituje starannie odbiór przesyłek z zagranicy. 16 kopert i 15 paczek różnej wielkości, starannie zaadresowanych i oklejonych znaczkami. Jan Bosko, słoneczniki, tęcza, kolegiata w Sieradzu, drukowane litery POLSKA. – Niektóre z tych listów leżą tu już kilka miesięcy – mówi, wystawiając wyładowany wózek na zewnątrz budynku, w miejsce chwilowo odśnieżone po zamieci. Polska Stacja Polarna w Hornsundzie zamiast skrytki ma na tutejszej poczcie własny regał. Do Zatoki Białego Niedźwiedzia przesyłki za chwilę polecą helikopterem.
– Papryki szybko się psują, niech zjedzą w pierwszej kolejności – prosi chwilę później pracownica supermarketu COOP w tym samym mieście, ładując na taśmę przy kasie zamówione warzywa i owoce. 30 kilogramów wodnistych pomidorów, kartony mandarynek w grubych skórkach, sałaty lodowe i kolorowe papryki pojedynczo obciągnięte folią maskującą przyspieszone gnicie. – Tylko ich nie przemroźcie w trasie, nie zmarnujcie – zaklina.
Polacy z półwiekowym poślizgiem
Zima na Svalbardzie trwa prawie cały rok, a ciemność przez cztery miesiące. Teraz z okien helikoptera i przez lornetkę z noktowizorem nie widać nic poza ciągnącymi się po horyzont zielonymi polami udającymi uprawne, a w rzeczywistości pokrytymi wiecznym lodem. Śmigłowiec gubernatora prowincji w niewiele ponad godzinę pokonuje dystans 130 km dzielący dwutysięczne miasto i zarazem administracyjną stolicę archipelagu od całorocznej stacji Polskiej Akademii Nauk.