Upór specjalistów zatrudnionych w Space X, którzy konstruowali, testowali, a potem wysyłali rakietę Falcon 9 (a także jej wcześniejsze wersje) na orbitę, opłacił się. W kwietniu 2014 r. rakieta wyniosła w przestrzeń towarową kapsułę Dragon ze sprzętem i zaopatrzeniem dla Międzynarodowej Stacji Kosmicznej, a w lipcu Falcon poleciał po to, by umieścić na orbicie satelity.
Już wówczas zasadnicze trzony rakiet miały powrócić bezpiecznie z powrotem, by można je było ponownie wykorzystać. To była idee fixe szefa firmy Space X, znanego biznesmena i ekscentryka Elona Muska – uczynienie z Falcona rakiety odzyskiwalnej, która po zakończeniu misji mogłaby wrócić z powrotem na Ziemię i dalej służyć.
Niestety, oba Falcony 9 realizujące swoje zadania w zeszłym roku uległy zniszczeniu podczas lądowania. Dopiero lot z 22 grudnia tego roku powiódł się całkowicie. Tego dnia rankiem Falcon 9 wystartował z przylądka Canaveral, by umieścić na orbicie kilkanaście satelit. Następnie główny, zasilający człon rakiety odłączył się od drugiego, mniejszego członu i ruszył w kierunku Ziemi, napędzany dodatkowymi silnikami służącymi właśnie do wykonania manewru lądowania.
Po niecałych 10 minutach powrócił bezpiecznie na lądowisko i w pozycji pionowej, rozstawiając wcześniej specjalny stelaż, osiadł na nim. To spory sukces i w historii lotów kosmicznych ważna data.
Ostatnia misja Falcona dowodzi, że rakiety realizujące misje kosmiczne mogą być urządzeniami powrotnymi, czyli da się je wykorzystywać wiele razy, a to bardzo usprawni i obniży koszty bardzo drogich przedsięwzięć, jakimi są wszelkie starty w kosmos.
Dla ścisłości trzeba dodać, że dwa tygodnie temu inna rakieta – Shepard – należąca do firmy Blue Orgin (ta z kolei jest własnością innego miliardera, Jeffa Bezosa, właściciela Amazona), dokonała udanego startu w przestrzeń kosmiczną i udanego pionowego lądowania. Lot Sheparda był jednak testowy, suborbitalny, rakieta nie niosła też żadnego ładunku.