Wystarczyły dwa dni, by stan uzębienia Polaków stał się tematem politycznym. Najpierw rzecznik praw dziecka zaalarmował publicznie premier Ewę Kopacz, że próchnica w najmłodszym pokoleniu jest galopująca, nadszedł więc czas, „by podjąć działania kompleksowe, które pozwolą zobaczyć światełko w tunelu”.
WHO już od jakiegoś czasu wytyka nam rozmiar epidemii próchnicy, zwłaszcza wśród dzieci: ma ją już 60 proc. trzylatków! Podczas kampanii wyborczej takie apele są dla władzy krępujące. Polska patrzy i słucha, więc kancelaria pani premier ma 30 dni, by szczegółowo odpowiedzieć na pismo rzecznika.
Natychmiast odezwali się włodarze miast – Torunia, Wałbrzycha i Myślenic – którzy próbują coś robić na własną rękę. Na rzecz zębów rezygnują z innych programów profilaktycznych (otyłość i wady postawy muszą zaczekać na lepsze czasy), zdobywają zagraniczne fundusze na finansowanie przeglądów u dzieci. Robert Biedroń, prezydent Słupska, którego media pokochały za wdzięk, z jakim podejmuje się rzeczy niemożliwych, w porannym programie TVN24 oświadczył, że stomatolodzy do szkół wrócić muszą i zrobi wszystko, by tak się wkrótce stało.
Rynek
Zęby w Polsce Ludowej były również sprawą polityczną. Wprawdzie nie taką jak gruźlica czy choroby weneryczne, na które według partii zapadali tylko nieszczęśliwi obywatele na zgniłym Zachodzie, ale lud pracujący miast i wsi nie miał prawa mieć także szczerbatego uśmiechu. Odczuł to Jacek Snopkiewicz w POLITYCE w 1967 r., kiedy cenzura długo wstrzymywała jego artykuł zatytułowany „Z zębami do kowala czy dentysty?”. Autor, wychodząc od opisu tragicznej sytuacji w uzębieniu („Na wsi 85 proc. dzieci choruje na próchnicę, co drugi pacjent zgłaszający się tam do dentysty ma jeden lub kilka zębów do usunięcia”), krytykował system, w którym władza wstrzymywała etaty dla stomatologów, skutkiem czego na pracę w samej stolicy czekało 250 dentystów.
Przez 48 lat wskaźniki próchnicy nawet nie drgnęły, za to liczba gabinetów stomatologicznych w dużych miastach jest ogromna. Problem w tym, że są to tylko duże miasta, gdzie jest bogata klientela, a w mniejszych i na wsiach lekarzy nadal brakuje.
Po 1990 r. to właśnie stomatologię, obok aptek, najszybciej udało się sprywatyzować, więc decydenci z ulgą uznali, że zęby obywateli to już nie problem państwa. Z czasem usługi dentystyczne nabrały wręcz charakteru dóbr konsumpcyjnych, a nie medycznych. Nowoczesne aparaty na zębach, implanty, wybielacze, płyny do płukania, feeria kolorowych szczoteczek w sklepach i dziesiątki superpast – to wszystko ma się kojarzyć z elegancją, atrakcyjnością, wysokim statusem. Aparat ortodontyczny stał się czymś modnym.
Nowe technologie podbijające rynek jeszcze dekadę temu wydawały się rodem z kosmosu: leczenie ozonem, wybielanie laserem, podgrzewane wypełnienia, mosty na włóknach szklanych, „implanty w 24 godziny”, szczoteczki soniczne (porównanie z astronautyką nie jest na wyrost, skoro producent zachęca, że taką szczotkę docenili inżynierowie NASA).
Na fotelach dentystycznych – którym zmieniono dla niepoznaki nazwę na unity, bo to dziś stanowiska z jeżdżącymi nad głową wysięgnikami, lampami i kamerami – pacjent może się poczuć jak na wygodnej leżance first class w samolocie luksusowej linii. Właściciele gabinetów prześcigają się w zachętach, w których nawet nie zająkną się o próchnicy, bo wolą motywować Polaków chwytliwymi hasłami o ładniejszym wyglądzie.
To oferta dla wąskiej grupy ulegającej modzie dentyzmu – nowego zjawiska, któremu od pewnego czasu przygląda się lekarz stomatologii Marcin Krufczyk, założyciel portalu dentysta.eu. – Nawet 10 proc. naszych pacjentów szuka dziś za wszelką cenę nowych sposobów, żeby mieć zęby bielsze i równiejsze – mówi. – Rekordziści są w stanie wydać na nowy uśmiech 50–100 tys. zł, a przeciętnie płacą 25 tys. Wybierają gabinety, które specjalizują się w stomatologii estetycznej, gdzie można zęby wybielić, wyrównać, przedłużyć, zmienić ich kształt lub wymienić na nowe, zrobione z porcelany lub cyrkonu.
Eksperci radzą, by krytycznie podchodzić do rynkowych „kosmetycznych” ofert. Najważniejsze jest leczenie. Z powodu chorych dziąseł i próchnicy wywoływanej przez bakterie, które z jamy ustnej rozprzestrzeniają się na cały organizm, można nie tylko zostać szczerbatym, lecz nabawić się miażdżycy, chorób przewodu pokarmowego, cukrzycy i rozmaitych zakażeń. Na przewlekły stan zapalny dziąseł, czyli parodontozę, cierpi co trzeci Polak między 30. a 59. rokiem życia. Są to więc młodzi ludzie, zagrożeni poważnymi konsekwencjami tej choroby, ponieważ może pogarszać zdrowie ciężarnych, atakować serce, a nawet być przyczyną udaru.
System
Tymczasem nakłady na leczenie w publicznej stomatologii spadają (w 2015 r. skurczyły się o 50 mln w stosunku do ubiegłego roku i wynoszą 1,75 mld zł). Prawie co piąty Polak deklaruje, że nie stać go na pełnopłatną opiekę, więc do dentysty nie chodzi – to Diagnoza Społeczna. Z danych GUS wynika, że w 2013 r. u stomatologa był co dziesiąty Polak. W 70 proc. przypadków pacjent wizytę sfinansował sam. Co czwarta osoba w wieku 65–74 lata nie była u dentysty od pięciu lat! Ci, co u dentysty bywają, wydają na leczenie średnio 53 zł miesięcznie – więcej wydaje się w Polsce tylko na rehabilitację (96 zł).
Częstotliwość kontaktu ze stomatologami przekłada się na stan zębów. Próchnica zaczyna się już u trzylatków, niemal jednocześnie z wyrzynaniem mleczaków. I potem idzie jak fala: wśród pięciolatków 80 proc. ma próchnicę zębów mlecznych, wśród 12-latków – 80 proc. ma próchnicę zębów stałych, wśród 15-latków – 91 proc., a w wieku 18 lat – 96 proc. Z badań Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego wynika, że zdrowe zęby ma tylko 13 proc. sześciolatków. 40 proc. Polaków powyżej 65. roku życia nie ma naturalnych zębów już wcale. Jeśli ktoś nie ma zębów, to po co ma chodzić do dentysty – można ironicznie uzasadnić ten brak zainteresowania, ale to nie jest do śmiechu.
Wyniki badania Omnibus ujawniły, że 73 proc. społeczeństwa nie robi nic, aby przeciwdziałać próchnicy. Pierwszy kontakt z dentystą odbywa się dopiero w sytuacji krytycznej, związanej z bólem. 61 proc. Polaków uważa, że próchnica jest nieunikniona, a zapobiegać jej można tylko w dzieciństwie. Przy czym 75 proc. uznało, że wystarczy ograniczyć spożywanie słodyczy i zwiększyć częstość szczotkowania zębów, by sobie z nią poradzić. Wielu pacjentów dziwi się u dentysty, że przecież myją zęby dwa razy dziennie – skąd więc problem? Powinni wtedy usłyszeć: proszę nie myć, tylko dobrze czyścić! Ale właściwa profilaktyka leży w Polsce odłogiem – to obecnie najbardziej zaniedbana gałąź stomatologii.
Profilaktyka
Zwykła poprawa szczotkowania zębów i przekonanie Polaków do korzystania z asortymentu zapobiegającego odkładaniu się kamienia podobno zdziałałyby cuda. Bakterie na zębach w pierwszych godzinach po posiłku są jeszcze łagodne, ale szybko nabierają mocy. Więc gdyby usuwać je mechanicznie szczotką, a do tego z przestrzeni międzyzębowych nitką dentystyczną lub szczoteczką międzyzębową, byłoby po sprawie. Nasz krajowy próg higieny ustawiony jest jednak zdecydowanie za nisko – większość myje (nie czyści!) zęby rano i wieczorem, ale korzystając z samej szczotki przypominającej nierzadko drapak, mamy zagwarantowaną jedynie 60-proc. skuteczność. Higiena międzyzębowa to temat prawie nieznany.
Niemieckie kasy chorych już w 1989 r. wprowadziły obowiązkową indywidualną profilaktykę dla dzieci i młodzieży: dwa razy w roku obowiązują młodzież wizyty u higienistek stomatologicznych. W przedszkolach – grupowe pogadanki i nauka prawidłowego szczotkowania. U nas wygląda to inaczej. Podobno dlatego, że wszystko już wiemy. Czy jest ktoś, kto nie ma własnej szczotki, pasty z fluorem, nie wie, że cukier szkodzi? Albo nawet (choć to rzadziej), że należy chodzić do dentysty, zanim ząb zaboli, i usuwać kamień? – Tylko że nawet u bywających u stomatologa to wszystko jest wiedza pozorna. A gdy dentysta mówi od niechcenia: proszę myć zęby, to Polak czuje się obrażony i upokorzony – uważa dr Teresa Fehrenbach, która w 1977 r. wyjechała z dyplomem stomatologa z Wrocławia do Niemiec i w Hesji otworzyła prywatną praktykę. Od 11 lat wraca regularnie do Polski, aby rodaków nauczyć dbania o zęby tak, jak należy. I nie ukrywa, że idzie jej jak po grudzie.
W wielu krajach kolportowaniem takiej wiedzy zajmują się dyplomowane higienistki stomatologiczne, które prócz profilaktyki wykonują zabiegi usuwania kamienia, lakowania, piaskowania, fluoryzowania, wybielania. Z fotela Izabeli Michalskiej, higienistki na warszawskiej Pradze, pacjenci wstają zwykle zaskoczeni, że niczego do tej pory nie umieli. – Uczę, cierpliwie, z lusterkiem w ręku: jak trzymać szczotkę, jakie ruchy nią wykonywać, w jaki sposób posługiwać się nitką lub szczoteczkami międzyzębowymi – tłumaczy Michalska. Jednocześnie, mimo 14-letniej praktyki w zawodzie, Izabela Michalska jeszcze nie spotkała pacjenta, który by pierwszy zapytał, czy dobrze czyści zęby, i poprosił o właściwe instrukcje. – Był u mnie niedawno pacjent chcący naprawić protezę, której prawie dwa lata nie zdejmował. Żaden stomatolog ani protetyk nie powiedział mu, że trzeba taką protezę myć!
A jednak higienistka stomatologiczna to w Polsce zawód egzotyczny. Nie ma dla niej etatu w szkołach i przedszkolach. Stomatolodzy na higienistkach oszczędzają – sami wolą wykonać usługę.
Dr Agnieszka Ruchała-Tyszler, wiceprezes Naczelnej Rady Lekarskiej ds. stomatologii, widzi tu problem zawodowej odpowiedzialności. – Powinniśmy pracować w zespole, ale za pracę higienistki odpowiada lekarz, gdyż ten zawód wciąż nie doczekał się w Polsce prawnego usankcjonowania – mówi. – Wielu woli więc samemu wykonywać zabiegi higienizacji, zamiast się martwić, czy higienistka wykona je właściwie i pacjent nie zgłosi roszczeń.
Jak szacuje Danuta Kaczmarska, prezeska Stowarzyszenia Polskich Higienistek Stomatologicznych, spośród 10 tys. wykwalifikowanych specjalistek w tym zawodzie co trzecia pozostaje bez pracy, a większość ma ją tylko dorywczo. To armia, która mogłaby zadbać o zęby Polaków. Ale tak się nie dzieje, gdyż nawet lekarze stomatolodzy dobrze nie wiedzą, czego uczą się w szkołach medycznych higienistki. Dr Fehrenbach nie może uwierzyć w taką rozrzutność Polaków: – To czysta paranoja, że kształcicie je za pieniądze podatników, a potem nie znajdują pracy i podatnicy nie mogą skorzystać z ich usług.
Leczenie
Izabelę Michalską jeszcze bardziej martwi rozrzutność Funduszu, który w swojej wspaniałomyślności podejmuje się nieraz, zwłaszcza na szczeblu lokalnym – w szkołach, na wsiach, może nawet podczas niejednej letniej kolonii – sfinansować młodzieży zabiegi higieniczne. Ale bez planu, doraźnie, nierzadko zatem są to pieniądze wyrzucone w błoto. – 15-letniej pacjentce poleciłam usunięcie kamienia – opowiada pani Iza. – A jej mama na to: przecież wczoraj byliśmy na fluoryzacji! I nikt nie zauważył, że dziewczyna ma zęby szare od osadu?
To błąd w sztuce – jeśli fluor dostanie się na brudne zęby, to na nie nie zadziała. Gabinet, który podpisał z NFZ umowę na tę nieszczęsną fluoryzację, otrzymał za to pewnie spore pieniądze, a nikt z Funduszu nie zaglądał przecież dzieciom w usta, czy były do zabiegu właściwie przygotowane.
Ale poza doraźnymi akcjami Fundusz jest bardzo oszczędny. Na leczenie stomatologiczne ubezpieczonego Polaka wyda w tym roku średnio 45,43 zł. Co można zrobić na fotelu za tę kwotę? Najprostszy przegląd – odpowiadają lekarze. Stawki za leczenie próchnicy i wypełnienie zęba zaczynają się w prywatnych gabinetach od 100 zł (u dziecka), usunięcie kamienia – od 180 zł, leczenie kanałowe – od 200 zł.
W Łowiczu, Kłodzku, Białej Podlaskiej, Oświęcimiu czas oczekiwania na protezę w ramach Funduszu trwa ponad rok. – W dodatku NFZ finansuje tylko protezy akrylowe, a one zwiększają ryzyko utraty pozostałych zębów – mówi dr Ruchała-Tyszler. – Leczenie kanałowe w ramach ubezpieczenia dorośli mają zapewnione jedynie w przednim odcinku od trójki do trójki.
Wszystkie te zaniedbania wychodzą błyskawicznie: za państwowe pieniądze system produkuje bezzębnych inwalidów.
Decyzje
– Odkąd szefem resortu został prof. Marian Zembala, który szybko po objęciu funkcji ministra zapowiedział zmiany w opiece stomatologicznej, liczymy, że może coś drgnie – ma nadzieję Danuta Kaczmarska ze stowarzyszenia higienistek. Jednak wsparcie ministra, podobnie jak zaangażowanie rzecznika praw dziecka oraz prezydentów kilku miast, wcale jeszcze nie oznacza, że NFZ zacznie lepiej doceniać tę dziedzinę. Premier Ewa Kopacz w jesiennym exposé też zapowiadała rychły powrót stomatologów do szkół, ale poza wpisaniem stomatologii dziecięcej na listę priorytetowych specjalizacji i rozszerzeniem lakowania pierwszych trzonowców do ósmego roku życia nic się nie zmieniło.
Dr Agnieszce Ruchale-Tyszler marzy się rządowy program opieki stomatologicznej, do którego eksperci mieliby prawo zgłosić swoje postulaty i doradzić, jak się zabrać za ich realizację. – Na razie z naszej wiedzy nikt nie korzysta – ubolewa. – Piszemy listy do ministerstwa i Funduszu, apelujemy, a wszystko to jak grochem o ścianę.
Krystyna Danilecka-Wojewódzka, wiceprezydent Słupska (zastępczyni Roberta Biedronia ds. oświaty i służby zdrowia), też nie przypuszcza, aby bez zmian na szczeblu centralnym można było po wakacjach przywrócić kompleksowo stomatologię w szkołach. Bo jak na przykład ominąć problem, który dostrzega dr Tyszler: – Na wszystkie zabiegi wykonywane u dzieci potrzebna jest każdorazowa zgoda rodziców. I nie liczy się wydana z góry, bo na fotelu trzeba nieraz zmienić plan leczenia.
Inną przeszkodą są wymogi sanitarne oraz warunek postawiony przez NFZ, by wszystkie kontraktowane gabinety były ogólnodostępne. – A więc te otwarte w szkołach powinny mieć osobne wejście dla pacjentów z ulicy. Nie wszędzie są takie możliwości – zastrzega wiceprezeska NRL.
W ok. 20 tys. podstawówek i gimnazjów działało w ubiegłym roku 660 gabinetów stomatologicznych. Głównie dzięki publiczno-prywatnym porozumieniom i funduszom wyasygnowanym trochę przez NFZ, trochę z kasy samorządowej, a jeszcze trochę z unijnych dotacji. I nikt nie ukrywa, że to wszystko są prowizoryczne plomby.
Jednocześnie widać wyraźnie: odkąd rodzice muszą sami zapewniać dzieciom dostęp do dentystów, część po prostu tego nie robi. I to nie tylko na krańcach zubożałej Polski, ale też w Warszawie, w najbardziej prestiżowych dzielnicach. Pojawił się zatem pomysł, aby najmłodszym pacjentom wprowadzić książeczki stomatologiczne, w których odnotowywano by coroczne obowiązkowe przeglądy. Na wzór szczepień, z których rodzice też muszą się dziś sami rozliczać i coraz częściej dyrekcje szkół i przedszkoli sprawdzają, czy powinność tę spełnili. Pytanie, jak powierzone zadanie wyegzekwować, skoro szkolnych gabinetów nie ma? Czy publiczna infrastruktura obsłuży ten nawał dzieci? I kto odważy się ukarać grzywną rodzinę, która nie poszła do gabinetu prywatnego, bo nie było jej stać, a innej możliwości nie miała?
Tymczasem w Słupsku, gdzie odważne plany już zadeklarowano, wbrew temu, co napisały media, na stomatologów w szkołach dzieci jeszcze będą musiały zaczekać. – Na razie zaczynamy w październiku od przeglądu uzębienia u 5 tys. uczniów podstawówek państwowych i prywatnych – zdradza plany Krystyna Danilecka-Wojewódzka. – Wspólnie z Fundacją Wiewiórki Julki, która przyśle swoich lekarzy i sprzęt, przekonamy się, jaka jest skala problemu.
Pewnie nie inna niż w całej Polsce, gdzie zepsute zęby ma ponad 85 proc. 6-latków i 95 proc. maturzystów. Zwracała na to uwagę NIK w raporcie sprzed dwóch lat, który odłożono na półkę. Mamy swoistą schizofrenię: dziesiątki targów sprzętu dentystycznego i setki prywatnych gabinetów na światowym poziomie, a między tym – wyrwę po dentystach i higienistkach w państwowym systemie lecznictwa. Już czas, by tę dziurę zacząć wypełniać.