Sieć nazywa się Safecast i w jej bazie znajduje się dziś 25 mln danych. Zebrano je w tysiącach miejsc, w większości położonych w promieniu kilkudziesięciu kilometrów od elektrowni Fukuszima, przez którą 11 marca 2011 r. przetoczyło się potężne tsunami, powodując największą od czasów Czarnobyla katastrofę z udziałem energetyki jądrowej. Pomiarów dokonują wolontariusze. Z danych, które zbierają, wynika, że poziom skażenia może się zmieniać raptownie – bywa tak, że w pobliżu jednego domu dawki promieniowania są już bliskie bezpiecznego poziomu, podczas gdy sąsiedni budynek jest nadal silnie napromieniowany. Wszystko zależy od tego, gdzie cztery lata temu opadł radioaktywny pył.
Dane rządowe nie są tak obfite. Pochodzą tylko z 30 tys. lokalizacji. Poza tym wielu Japończyków nie ufa w rzetelność tego, co podają władze. Po katastrofie utracili wiarę w ogólnokrajowy system bezpieczeństwa radiologicznego, który miał ich doskonale chronić przez awarią reaktorów, a okazał się pełen dziur. W pierwszych dniach i tygodniach po katastrofie większość danych pomiarowych utajniono, a finalnie i tak okazało się, że na ich podstawie wadliwie wytyczono zasięg strefy objętej ewakuacją. Ostatecznie trzeba ją było znacznie rozszerzyć, co japoński rząd przyznał dopiero po czterech miesiącach, w lipcu 2011 r., wkrótce po tym, jak Safecast upublicznił swoje pierwsze dane w internecie.
Tych danych było już wówczas około pół miliona. I z każdym dniem przybywało nowych. Mapa punktów, w których wolontariusze dokonali odczytu liczników Geigera, błyskawicznie gęstniała.