Zachód, czyli kto? Europa ciągle próbuje zagadać rzeczywistość bajdurzeniem o budowie konkurencyjnej gospodarki opartej na innowacjach. Tymczasem symbol europejskiej innowacyjności – fińska Nokia – sprzedał dział produkcji telefonów komórkowych amerykańskiemu Microsoftowi za grosze. Biznes wart dekadę temu setki miliardów dolarów zmienił właściciela za mniej niż dziesięć miliardów. W efekcie w Europie nie ma już żadnej firmy zajmującej się produkcją elektroniki użytkowej na rynek konsumencki.
Ikona europejskiej tzw. zielonej innowacyjności – duńska firma Vestas, produkująca turbiny wiatrowe – zwalnia kolejne setki pracowników, bo nie wytrzymuje konkurencji Chińczyków i zmiany reguł gry na amerykańskim rynku, gdzie zainteresowanie wiatrakami zmalało po rozpoczęciu masowej eksploatacji gazu łupkowego. Niemcy, lokomotywa zielonej modernizacji, po decyzji o wyłączeniu elektrowni jądrowych zużywają coraz więcej węgla i gazu, tym samym zwiększając, a nie zmniejszając zanieczyszczenie środowiska.
Prezydent Francji François Hollande próbuje pobudzić śpiącą gospodarkę swego kraju, sięga więc po oręż tradycji i wzorem Colberta ogłosił 34 strategiczne obszary, które mogą liczyć na wsparcie państwa. A na forum Unii Europejskiej odbywają się kolejne konferencje poświęcone innowacyjności oraz konkurencyjności, które wieńczy niezmienna konkluzja: there is plenty room for improvements, mamy jeszcze wiele do zrobienia.
„Europa posuwa się do przodu w żółwim tempie albo się cofa – głównie dlatego, że traci zdolność do rywalizacji” – taką cenzurkę wystawia Staremu Kontynentowi Andrzej Lubowski w książce „Świat 2040. Czy Zachód musi przegrać?”. Konkluduje słowami swojego przyjaciela i mentora Zbigniewa Brzezińskiego: „Zadowolona z siebie Unia zachowuje się tak, jakby za swój cel polityczny uważała stworzenie najbardziej luksusowego domu starców na świecie”.
Drugie płuco
Co w takim razie ze Stanami Zjednoczonymi, tym drugim płucem Zachodu, skoro Europa pogrąża się w starczej demencji? Czy tradycyjny amerykański dynamizm, duch przedsiębiorczości i innowacji, zasilany tanią energią z ropy i gazu łupkowego, nie zapowiada nowej ery rozkwitu? Lubowski jest bezwzględny wobec swej drugiej ojczyzny, zna ją od gospodarczej podszewki jak mało kto. Mieszka w USA od 30 lat, z których wiele przepracował w największych instytucjach finansowych, m.in. w Citibanku. Zdobyta w nich wiedza i doświadczenie pozwala ustrzec się przed stereotypowymi sądami.
Ameryce nie grozi bankructwo związane z zadłużeniem w Chinach, nie ma ono większego znaczenia i jest poważniejszym problemem dla Chin niż USA. Pozycja dolara jako głównej waluty rezerwowej świata długo jeszcze nie będzie zagrożona – straszenie, że mógłby tę rolę przejąć yuan, bardziej dziś przeraża samych Chińczyków niż kogokolwiek innego, przekonuje Lubowski. Również potęga militarna długo jeszcze nie będzie zagrożona, Amerykanie mogą sobie pozwolić na prowadzenie jednej, dwóch, trzech mniej lub bardziej sensownych wojen jednocześnie. Te kilka procent PKB, jakie pochłania armia, nie jest wielkim problemem.
Co w takim razie nim jest? Służba zdrowia, jedna z najmniej efektywnych wśród krajów rozwiniętych, na pewno jednak najdroższa, bo pochłania blisko 18 proc. PKB. We Francji, Holandii czy Niemczech koszt ten nieco przekracza 10 proc. Amerykańska służba zdrowia jak w soczewce koncentruje wszystkie patologie amerykańskiej demokracji: uzależnienie od lobbingu, rosnący wpływ pieniądza na decyzje polityczne, pogłębiające się nierówności.
Amerykańską specyfikę najlepiej podsumowuje na łamach książki Lubowskiego Simon Johnson, były główny ekonomista Międzynarodowego Funduszu Walutowego: „Oczywiście, Stany Zjednoczone są unikatowe. Podobnie jak mamy najbardziej na świecie zaawansowaną gospodarkę, wojsko i technologię, mamy także najbardziej rozwiniętą oligarchię”. Sam Lubowski zaś wyznaje: – Mieszkam w Ameryce od 1982 r. Od 1993 r. jestem obywatelem USA. Wzruszam się odrobinę, gdy słyszę amerykański hymn, choć nie tak jak przy Mazurku Dąbrowskiego. I widzę, jak mi się ta Ameryka obsuwa.
Wzruszające i poruszające, ale „Świat 2040” nie jest sentymentalnym memuarem, tylko diagnozą złożonej międzynarodowej rzeczywistości, która ma posłużyć próbie naszkicowania obrazu przyszłości. Andrzej Lubowski doskonale wie, że nietrafione prognozy grzeją w piekle kotły ze smołą. Dlaczego więc porwał się na tak karkołomne przedsięwzięcie? Pytany o powód napisania kolejnej prognozy, tłumaczy: – To próba poradzenia sobie z dysonansem poznawczym – zacząłem czytać raporty o gospodarczej przyszłości świata autorstwa najtęższych głów i firmowane przez najważniejsze instytucje finansowe. Dowiedziałem się z nich, że Rosja ma w ciągu niespełna dwóch dekad wyprzedzić Niemcy; że gospodarka Chin w 2040 r. wyprzedzi gospodarki Stanów Zjednoczonych, Japonii, Indii i Unii Europejskiej razem wzięte; że Afryka wyprzedzi Europę, a sama tylko Nigeria Japonię. Pomijając fakt, że czasem konkluzje opracowań powstałych w jednej instytucji wzajemnie się wykluczają, to wiele wniosków przeczy po prostu zdrowemu rozsądkowi.
Newton na cenzurowanym
Lubowski rozpoczął więc śledztwo. Wykorzystał w nim wiedzę zdobytą z pracy w instytucjach finansowych, ale ruszył też w świat, by pytać ludzi, takich jak Zbigniew Brzeziński, o możliwe scenariusze. Przy okazji wyjaśniła się zagadka prognostycznych błędów – winny ich jest nie kto inny, tylko Izaak Newton. Tak, ten wielki angielski uczony, odkrywca praw mechaniki. Jego model opisu rzeczywistości, w którym wszystko da się wyrazić za pomocą ścisłych matematycznych formuł odzwierciedlających bezwzględne prawa natury, zafascynował ekonomistów. Bo ci zawsze cierpieli na kompleks, że reprezentują naukę miękką, mało ścisłą, bardziej opartą na opisie, a nie na rachunku wynikającym z formuł wyrażających obiektywne prawa. Kompleks przekształcił się w projekt naukowy, którego efektem stała się matematyzacja ekonomii. Gdy ekonomiści doczekali się swojej Nagrody Nobla, jej laureat z 1970 r. Paul Samuelson mówił, że pragnął zbliżyć ekonomię do fizyki. Kolejne wyróżnienia wędrowały niezmiennie do ekonometryków. W końcu ekonomiści sami uwierzyli, że ich matematyczne modele nie różnią się od modeli, jakimi posługują się fizycy, a ekonomiczne prawo popytu i podaży przyrównać można do praw Newtona. A skoro tak, to podobnie jak astronomowie są w stanie obliczyć przyszłe położenie planet, ekonomiści mogą prognozować przyszłość społeczeństw.
Lubowski, sam przecież ekonomista, przyznaje: – Wielokrotnie zaskakiwała mnie niewrażliwość ekonomistów na szerszy kontekst, w jakim działa gospodarka. O losie społeczeństw decyduje wiele zupełnie niemierzalnych czynników: kultura, jakość przywódców, wartości. Nie da się ich wyrazić matematycznie, bez nich nie sposób jednak badać, jaka będzie przyszłość.
W sukurs autorowi „Świata 2040” idzie Edmund Phelps, amerykański ekonomista uhonorowany Nagrodą Nobla, zajmujący się m.in. problematyką innowacyjności. W najnowszej, opublikowanej we wrześniu 2013 r., książce „Mass Flourishing: How Grassroots Innovation Created Jobs, Challenge and Change” (Masowy rozkwit. Jak oddolne innowacje tworzyły zatrudnienie, wyzwania i zmiany), podobnie jak Lubowski, zastanawia się, jaka choroba trawi Zachód. Bo nie ma wątpliwości, że motor, który w XIX w. popchnął społeczeństwa Wielkiej Brytanii, Francji, Stanów Zjednoczonych, Niemiec w kierunku bezprecedensowego dobrobytu, dziś już nie działa.
Patrząc na statystyki ekonomiczne, Phelps dochodzi do wniosku, że choroba rozpoczęła się na przełomie lat 60. i 70. XX w., kiedy zaczęła maleć dynamika wzrostu produktywności pracy w krajach rozwiniętych. Po krótkim okresie ożywienia w latach 1996–2004, związanym z rozbudową Internetu i informatyzacji przedsiębiorstw, dynamika ta znowu zmalała. Co się stało? Phelps starannie rozdziela kwestie rozwoju gospodarczego, mierzonego wzrostem PKB, od dynamizmu gospodarczego. Kraj o dużej dynamice wzrostu nie musi być wcale gospodarczo dynamiczny.
O dynamizmie decyduje bowiem zdolność do innowacji, która w mniejszym stopniu związana jest z poziomem nauki czy z infrastrukturą technologiczną. W o wiele większym zależy od obowiązującego w społeczeństwie systemu wartości. O wysokim dynamizmie krajów Zachodu, i to nie wszystkich, zdecydowały tzw. wartości nowoczesne – duch przedsiębiorczości, ryzyka, gotowość podejmowania wyzwań, chęć zmiany, pasja nowego, charakteryzująca nie tylko przedsiębiorców, lecz także konsumentów. Wyrazem tych wartości był fenomen oddolnej innowacyjności, która prowadziła do nieustannego postępu i tworzyła grunt pod innowacje przełomowe, jak samochód czy samolot. Podejmowali się ich ludzie, którzy nie wiedzieli, że coś jest niemożliwe. Ten duch zanika zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak i w Europie.
Gdzie jest duch nowoczesności?
Europejska i amerykańska gospodarka straciły dynamizm, bo zanikły wartości nowoczesne zepchnięte na bok przez siły korporacyjnych monopoli, biurokracji i kulturę premiującą samozadowolenie – zamiast dążenia do samorealizacji. Phelps w warstwie analitycznej swej monumentalnej książki skupia się na Stanach Zjednoczonych i nie szczędzi żadnej ze stron politycznego spektrum, obwiniając wszystkie za forsowanie populistycznych rozwiązań, które ów system nowoczesnych wartości rozmontowały. Nie ma bowiem prostej recepty: ani obniżanie podatków, ani też wzrost interwencji państwa nie wystarczą, żeby odbudować gospodarczy dynamizm potrzebny do tego, by nie tylko był wzrost, lecz także powstawały innowacje kreujące nowe rynki, a wraz z nimi nowe, dobre miejsca pracy i dobrobyt ogółu. Kapitalizm na kredyt, jaki trwał przez trzy dekady i skończył się katastrofą w 2008 r., nic wspólnego z dynamizmem ani wartościami nowoczesnymi nie miał.
Dobrze więc, Zachód stracił nowoczesnego ducha, co jednak z młodymi tygrysami czającymi się, by przejąć przywództwo? Czy przyszłość świata nie będzie należeć do Chin, Indii, Brazylii, Nigerii? Bez złudzeń – zgodnie piszą Lubowski i Phelps. Wzrost gospodarczy Chin nie miał precedensu w historii, nie miał jednak też nic wspólnego z dynamizmem, jaki charakteryzował rozwój USA i Wielkiej Brytanii w XIX w. Chiny nie tworzą nowego paradygmatu gospodarczego, sprawnie kopiują to, co już zostało wymyślone. A kopiowanie ma swoje granice, co już widać po spowolnieniu chińskiej gospodarki. Podobnie wcześniej było z Japonią i nie inaczej będzie z Brazylią, Indiami, Nigerią.
Jeśli rację mają Lubowski i Phelps, to przed nami ciekawa przyszłość. Zachód stracił wigor, chętnych na jego miejsce na szczycie drabiny rozwoju i zamożności nie brakuje, lecz same chęci nie wystarczą. Historia zna tylko jeden okres rozwoju, kiedy z pokolenia na pokolenie rósł dobrobyt i jakość życia. Dynamizm ten wynikał z bezprecedensowego połączenia rozwojowych czynników w splot nazwany przez amerykańskiego ekonomistę „wartościami nowoczesnymi”. Przyszłość należy do społeczeństw, które wartości te potrafią odzyskać. Zachód je zgubił, reszta świata jeszcze nie odnalazła.
Oczywiście nie można wykluczyć, że w jakimś zakątku świata wykluje się, tak jak dwa stulecia temu w Wielkiej Brytanii, nowy pomysł na gospodarczy dynamizm, oparty na innych wartościach. Nie można też wykluczyć – jak stwierdził inny amerykański ekonomista Robert Gordon – że okres rozwoju to epizod w historii w świata i być może właśnie dobiega końca. Tego nie wie nikt, nawet Lubowski razem z Phelpsem. Ta niewiedza, a obaj autorzy mają jej świadomość, powoduje, że ich książki czyta się z nieustającą uwagą. Pokazują bowiem, że przyszłość to projekt otwarty, w którym nic nie jest na zawsze zdeterminowane.